Czy miłość, woda i huragan brzmią, jak przepis na rewelacyjną, wciągającą i łzawą opowieść kinową? Postanowiłam się dowiedzieć i obejrzałam film 41 dni nadziei. Przekonała mnie do niego odtwórczyni głównej roli, Shailene Woodley oraz informacja, że scenariusz stworzono w oparciu o autentyczną historię. Lubię filmy oparte na faktach, a jeszcze bardziej lubię się przekonywać, jak skonstruowano scenariusz i jak bardzo fakty filmowe zgadzają się z rzeczywistością. Oczekiwań nie miałam zbyt dużych, ale liczyłam, że skoro jest to film twórcy Everestu to nie powinno być źle.
Tami i Richard, dwoje szaleńczo zakochanych młodych żeglarzy wyrusza w rejs przez Pacyfik do odległej o tysiące kilometrów Kalifornii. Nie mają pojęcia, że płyną wprost na spotkanie jednego z największych huraganów w historii. Ich jacht w starciu z żywiołem nie ma żadnych szans. Cudem udaje im się ocaleć, ale łódź jest w ruinie, a ciężko ranny Richard nie jest w stanie żeglować. Tami nie mogąc liczyć na pomoc z zewnątrz, musi znaleźć w sobie siłę, by na pokładzie roztrzaskanego jachtu przepłynąć ocean i ocalić mężczyznę swojego życia – opis dystrybutora.
I nie było źle! Zacząć trzeba jednak od tego, że zwiastun i opis fabuły przygotowane przez dystrybutora, wbrew pozorom, nie zdradzają fabuły, chociaż można odnieść takie wrażenie. Przed obejrzeniem filmu przeczytałam krótki zarys historii, jaka przydarzyła się Tami Oldham. Polecam to zrobić przed obejrzeniem filmu np. dlatego, że scenarzyści wykorzystali wiele elementów, które pojawiają się we wspomnieniach tamtych wydarzeń. Dzięki temu opowieść staje się prawdziwsza i wiemy, że nie wszystko jest w niej dopieszczone pod udaną produkcję kinową, a miało miejsce w rzeczywistości.
Oczywiście minus posiadania tych informacji jest taki, że oglądając film wiedziałam, jak skończyła się ta historia i kilkakrotnie wkurzałam się, że jest to zbyt dalekie od tego, o czym czytałam. Chciałam nawet, jak się później okazało, niesłusznie oskarżyć twórców, że z przejmującej, bardzo smutnej historii stworzyli sztampowe i nieciekawe romansidło. Tymczasem w ostatnich minutach filmu okazało się, że zastosowano pewien myk. Nie chcę pisać jaki, bo zdradzę najważniejszy aspekt fabuły, ale znów przekonałam się, że lepiej poczekać do końca i nie oceniać filmu po obejrzeniu fragmentu!
Aktorsko Woodley wypadła w moich oczach przekonująco, ale mimo rozmaitych efektów w postaci upadków, uderzeń, scen pod wodą i walki z podmuchami wiatru na pewno nie było to aktorstwo zasługujące na jakąś ważną nagrodę filmową. Jeśli chodzi o Claflina to trochę wstyd się przyznać, ale moja uwaga skupiała się przede wszystkim na jego akcencie. Z zarostem jest mu do twarzy, do tego stopnia, że trudno go nawet rozpoznać. Aktorsko ten film nie jest powalający, ale nie jest też męczący. Trochę tak, jak zdjęcia czy efekty. Nie ma szału, nie jest to kino nowatorskie i zaskakujące. Mieli budżet, wykorzystali go, ale identyczne zdjęcia były w niejednym filmie o takiej tematyce.
Historia pokazana w 41 dni nadziei na pewno spodoba się osobom, które lubią kino katastroficzne z wątkami romantycznymi, ładnymi krajobrazami i tą klasyczną już konstrukcją – sielanka przerwana przez zdarzenie losowe. Jest to też dobra propozycja dla osób lubiących filmy wyciskające łzy, na których można się wzruszyć, ale jednocześnie powinien przypaść do gustu też tym, którzy lubią związać się z bohaterem, polubić go i mu kibicować. Pod względem emocji, dreszczyku i niepewności 41 dni nadziei wypadło tak sobie, Everest zrobił na mnie większe wrażenie.