Mogłabym napisać, że poznałam Alice Merton dzięki przebojowemu singlowi No Roots i od razu zachęciła mnie do czekania na debiutancką płytę. Mogłabym, ale tak nie było. Piosenka No Roots oczywiście obiła mi się o uszy, ale przeszłam obok niej obojętnie uznając, że skoro to taki przebój to pewnie stoi za tym cała machina. Do bliższego przyjrzenia się Alice zachęcił mnie Tom Odell, który nagrał z nią duet. Później poszło już z górki, a za zwieńczenie tej krótkiej znajomości można uznać poniedziałkowy koncert Merton w poznańskim klubie Blue Note.
Alice promuje debiutancką płytę Mint, o której tekst publikowałam tutaj i który przez pewien czas był jednym z najpopularniejszych na blogu! Ta płyta, ale też rozkręcająca się kariera Alice to dowód na to, że we współczesnym świecie wielkich wytwórni fonograficznych, które w dosłownym tego słowa znaczenia tworzą produkty, można poradzić sobie w pojedynkę. Oczywiście oprócz talentu i pomysłu na siebie potrzebne jest też szczęście, ale osiągnięcie sukcesu bez pomocy znanej wytwórni jest możliwe.
Poznański koncert był przedostatnim przystankiem Merton na tej trasie koncertowej i zarazem jednym z wyprzedanych. Przyznaję, że trochę się obawiałam, co w tym przypadku może znaczyć wyprzedany Blue Note. Czy będzie zbyt szczelnie wypełniony ludźmi? Po wejściu do środka właśnie takie było moje pierwsze wrażenie – przyszłyśmy po 20tej, a w środku był już tłum, rozbawiony, rozgadany, pochłonięty degustacją alkoholi i rozmowami. Bardzo lubię Blue Note, jest to zdecydowanie jedno z moich ulubionych koncertowych miejsc w Poznaniu, ale niejednokrotnie wyprzedane koncerty w tym miejscu oznaczają niesamowity ścisk. W tym przypadku tak nie było. Ludzi było mnóstwo, temu nie da się zaprzeczyć, ale stojąc pod sceną można było się swobodnie poruszać nie ocierając się o innych, nie przyklejając się do obcych ciał.
Alice, jak na debiutantkę przystało, stawia na granie i śpiewanie, nie inwestuje w zaskakujące produkcje koncertu, ale zupełnie mi to nie przeszkadzało. Pojawiła się na scenie dosłownie kilka minut po 21szej. Koncert rozpoczął się od Learn to Live, jednej z najbardziej koncertowych piosenek z Mint. Później było Speak Your Mind i Trouble In Paradise, więc idealny zestaw na szybką rozgrzewkę. Ja spędziłam ją w fosie, więc tą część koncertu pamiętam z perspektywy patrzenia w obiektyw aparatu, ale wiem, że publiczność fantastycznie przywitała Alice. Ona wyszła na scenę skupiona, może też nieco wycofana, ale już w połowie piosenki się rozluźniła. I nie trudno jej się dziwić – klub oszalał, a ludzie błyskawicznie udowodnili, że nie znaleźli się w tym miejscu przypadkowo i doskonale znają jej repertuar.
Zagrała czternaście utworów, obowiązkowo wszystkie piosenki z debiutanckiej płyty oraz utwory z EPki, na której znalazło się pierwotnie No Roots. Nie był to najkrótszy koncert trasy, ale nie był też najdłuższym. Zabrakło na przykład utworu Back To Berlin, na którym Alice akompaniuje sobie na pianinie. Biorąc pod uwagę rozmiar sceny w Blue Note, zdaje się, że nie było możliwości, żeby wprowadzić ten utwór do setlisty. Szkoda, ale może to oznacza, że jest na co czekać w przyszłości! A nie ukrywam, że ciekawie byłoby posłuchać Alice w takim naprawdę minimalistycznym towarzystwie instrumentów, w bardzo spokojnej i melancholijnej piosence. Byłaby to doskonała okazja, żeby poznać jej wokalne możliwości, bo choć wszystko było na żywo, bywały momenty, w których Alice nie dawała sobie rady wokalnie z własnym repertuarem. Na szczęście tutaj sprawdza się stara, dobra zasada, że takie potknięcia umykają, gdy pojawia się energia i dobra zabawa! Wtedy artysta może zrobić z publicznością wszystko!
Pomiędzy piosenkami Alice prowadziła monologi, ale nie były to wykłady motywacyjne na miarę Taylor Swift czy Hayley Williams. Raczej luźne historie opowiadające, jak zaczęła się jej muzyczna droga, jak się rozwijała, jak wdzięczna jest swojemu przyjacielowi i managerowi, że wierzył w nią i wspólnie z nią założył wytwórnię płytową. Było też o historii piosenek, ludziach o których opowiadają, a także o tym, że swoją muzyką Alice chce wywoływać uśmiech na twarzach ludzi – śpiewać o poważnych tematach ubierając je w wesołe melodie. Brzmi znajomo? I powinno, bo ostatnimi czasy bardzo wielu artystów wyznaje taką samą zasadę.
Pisząc szortext o albumie Mint napisałam, że materiał z tej płyty powinien się rewelacyjnie sprawdzać na koncertach, choć dużo zależy od tego, jak dobrą performerką jest Alice. Po tym jednym koncercie powiedziałabym, że rokującą. Nagrała płytę, która rzeczywiście jest wymarzonym koncertowym materiałem – można poskakać, poklaskać, potańczyć, pośpiewać, można się rozmarzyć, ale też dać upust emocjom. Nie trudno jest zaangażować ludzi do wspólnej zabawy, bo muzyka sama do tego zachęca. Jednocześnie Alice nie jest jeszcze tak wyrazistą postacią na scenie, żeby wyjść z koncertu zachwycając się jej charyzmą czy wdziękiem. Być może jest to kwestia obycia się ze sceną, nabycia doświadczenia, a może Merton na zawsze pozostanie jednym z tych artystów, którzy na żywo nie są szalenie wyraziści.
Czy Alice Merton nie da o sobie zapomnieć? Przede wszystkim myślę, że to jest dziewczyna, która małymi kroczkami zaskarbia sobie fanów. Nie sądzę, żeby z kolejną płytą wskoczyła na poziom arenowego grania. Nie wiem też czy do takiego grania by się nadawała, ale zdecydowanie może liczyć na to, że trasą promującą Mint zdobyła serca osób, które będą śledzić jej poczynania. A to dużo, bo o ile sztuką jest wydać dobrą debiutancką płytę, sztuką jest też przekonać ludzi, żeby pamiętali o Tobie, gdy wydasz drugą i każdą następną.
Poznańska publiczność doskonale znała repertuar Alice, nie tylko wspomniany już singiel No Roots, ale także pozostałe piosenki z płyty. Co ciekawe, spodziewałam się, że to na No Roots wybuchnie największe energetyczne szaleństwo, w końcu to na największe przeboje zawsze reaguje się ekstazą, ale równie emocjonalnie reagowano na Funny Business czy 2Kids.
The pozytywne reakcje umknęły zresztą uwadze piosenkarki, co podkreślała mówiąc, że trafiła jej się rewelacyjna publiczność. I to prawda. Energii i pozytywnych wibracji tamtego wieczora nie brakowało. Myślę, że wszyscy, którzy kupili bilet na ten koncert nie żałowali – dostali dokładnie to, czego mogli się spodziewać, a może nawet trochę więcej. Świetnie zgrany zespół z uśmiechniętą wokalistką na wokalu, która co pewien czas dziękuje i podkreśla, jak niesamowite jest dla niej to, że jest w tym miejscu, w którym jest. Trzymam za nią kciuki i wierzę, że nie zniknie ze sceny przez długie lata!