Z dużymi obawami czekałam na album Brightest Blue, czwarty studyjny krążek Ellie Goulding. Nie cieszyła mnie większość singli zapowiadających płytę, dopiero utwór Power zmienił moje nastawienie. Wyboista była droga Goulding do wydania tego albumu i wcale nie chodzi tutaj o pandemię. Pierwsza piosenka pojawiła się w październiku 2018 roku i od tamtej pory kolejne, w większości w towarzystwie gości specjalnych, pojawiały się dość regularnie. Do tej pory nie rozumiem pomysłu, żeby Ellie szła drogą Halsey i współpracowała z każdym artystą, który ma na to ochotę. Na szczęście w tym szaleństwie była metoda i album Brightest Blue jest lepszy od wydanego w 2015 roku Delirium.
Płytę podzielono na dwie części. Pierwsza to trzynaście utworów wykonywanych przez Ellie, druga nazwana EG.0 to współprace, które w większości krytykowałam. Rozdziela je symboliczne Overture, które jest pomostem pomiędzy brzmieniem pierwszej części i drugiej. Udany jest to zabieg, bo te części momentami znacznie się od siebie różnią. O tych krótkich utworach wprowadzających poszczególne kompozycje będę jeszcze pisała, bo na albumie pojawia się ich kilka.
Przeczytałam gdzieś, że Brightest Blue to nudna i monotonna płyta. Rzeczywiście, można ją tak odebrać, bo oprócz singla Power trudno na pierwszej części znaleźć propozycje równie żywe i energiczne. Mi tak brzmiąca Goulding zupełnie nie przeszkadza, a wręcz podoba mi się, jak brzmienie pierwszych trzynastu utworów uzupełniają te wcześniej mniej przeze mnie lubiane single. Niezbyt pozytywne zdanie na temat Worry About Me nagranego wspólnie z blackbear zdążyłam już wyrazić, nie oszczędziłam też Hate Me z Juice WRLD, zaś o Slow Grenade pisałam optymistycznie i nadal uważam, że z całej listy doczepionych do tracklisty utworów akurat współpraca z Lauv się Ellie udała.
Pod tym względem interesująca jest też otwierająca płytę piosenka Start stworzona z serpentwithfeet. To bardzo przyjemne intro z dominującym fortepianem idealnie oddające charakter następnych utworów, ale też mogące robić świetną robotę podczas koncertów. Może nawet lepszą niż otwierając album studyjny. Pierwsze dźwięki od razu przenoszą mnie do jakiejś koncertowej hali.
Od dnia premiery dość intensywnie słucham Brightest Blue i słuchając po raz kolejny zaczęłam się zastanawiać, chcąc być szczera sama ze sobą, co mi się w tym albumie podoba. Próbowałam dociec, czy spodobał mi się, bo jest dobry czy uznałam go za taki, bo poprzeczka powędrowała bardzo nisko. Kibicowałam Ellie po premierze Delirium, bo było widać, że światowy sukces singla Love Me Like You Do zaczął niebezpiecznie sterować jej karierą, trochę odbierając wypracowany na dwóch wcześniejszych albumach styl, a trochę umożliwiając czerpanie garściami z gigantycznej popularności. Po pięciu latach, jakie minęły od premiery tamtego krążka można chyba uznać, że to będzie jedna z tych płyt, o których z biegiem lat będziemy zapominać wyliczając najlepsze albumy w jej katalogu.
Nie jestem pewna, czy na Brightest Blue Ellie znalazła równowagę (bądź osiągnęła kompromis) pomiędzy przebojowością a własnym stylem, ale na tym albumie można doszukać się Goulding sprzed lat. I to mi się bardzo podoba! Niekoniecznie takiej, która będzie szturmem zdobywać amerykańskie listy przebojów. Pewnie jest wiele osób, które chętniej sięgają po Halcyon niż Delirium, prawda? I równie wiele, które po sukcesie Love Me Like You Do wcale nie były zadowolone z pomysłu, żeby Ellie rywalizowała o względy amerykańskiej publiczności stając do walki do czołówkę list przebojów z Arianą, Lady Gagą czy Taylor Swift. To nie tak, że jej tego nie życzę, ale bycie popularniejszym w Europie nie oznacza mniej udanej kariery.
Proponuję rozpocząć przygodę z Brightest Blue od wysłuchania Love I’m Given, New Heights, Ode to Myself i Woman. W tym pierwszym utworze pojawia się chór nadający soulowy klimat, którego na albumie nie brakuje. Słychać go także w New Heights, które muzycznie miesza elektroniczne dźwięki z ukrytymi w tle smyczkami, zaś w Ode to Myself nieśmiało pobrzmiewa gitara akustyczna. Woman to z kolei Ellie w towarzystwie fortepianu, z delikatnym saksofonem w tle, sensualna i delikatna. W utworach nie brakuje elektronicznych dźwięków, ale nie są one nachalne i ciekawie komponują się z kilkoma żywymi instrumentami, z których postanowiono skorzystać.
Słuchając albumu warto też zwrócić uwagę na Wine Drunk, bardzo krótką kompozycję będącą przerywnikiem czy komentarzem do opowiadanej historii. Podobną rolę spełnia Ode to Myself i Cyan. Wine Drunk brzmi mrocznie, wokal Ellie został przepuszczony przez syntezatory, ale niespełna minutowa kompozycja zrobiła na mnie większe wrażenie niż Bleach, które zapowiada. Być może dlatego, że mam wrażenie, że słyszałam już kiedyś Ellie w takiej piosence a może dlatego, że brzmi ona jak utwór, który pasowałby do zbyt wielu wokalistek.
Gdybym miała stworzyć zestawienie moich ulubionych utworów z Brightest Blue wymieniłabym Power – nie mogę się uwolnić od tej piosenki, Love I’m Given, New Heights, tytułowe Brightest Blue, Start, a z drugiej części Slow Grenade. Najmniej zachwyciło mnie Tides, zbyt mocno przypominające utwory z Delirium i Flux, które gdy się ukazało doceniłam. Po latach i po przesłuchaniu całego albumu już nie wydaje mi się tak interesujące.
Jestem bardzo ciekawa, jakie będą dalsze muzyczne kroki Ellie Goulding. Album Brightest Blue określiłabym mianem płyty magicznego środka. Z jednej strony można ucieszyć się na dźwięk utworów przywołujących Halcyon, z drugiej posłuchać tekstów dojrzalszej, pewniejszej siebie i odważniejszej artystki. Jednocześnie muzycznie nie jest to album, który zwala z nóg, ale też nie rozczarowuje. Zachowano złoty środek, gdzieniegdzie przemycając żywe instrumenty, wplatając w spokojne, melancholijne i refleksyjne utwory nutkę soulu, popu sprzed kilku dekad, ale spajając to wszystko współczesnymi brzmieniami.
Z pewnością warto docenić ten album patrząc przez pryzmat dwóch pierwszych albumów artystki i poprzedniej płyty. Na pewno trzeba oddać Ellie, że udało jej się wydać płytę, która brzmi spójnie i która spokojnie poradziłaby sobie bez doczepianych utworów z gościnnymi występami. Je traktuje jako kompromis, na jaki być może musiała pójść, żeby pierwsza część płyty wybrzmiała w takim stylu. Brightest Blue to dobra płyta.