Dziękuję za wszystkie prywatne wiadomości z pytaniami, co sądzę o albumie Manic Halsey. Trochę czasu zajęło mi zebranie słów tak, żeby ułożyły się w ten tekst. Większość Muzycznych szortów poprzedzających premierę albumu miało dość szorstki wydźwięk. Wciąż uważam, i myślę, że wszyscy, którzy poznali Halsey dzięki albumowi Badlands i poprzedzającej go EPce, polubili tamto brzmienie zgodzą się ze mną, że Manic tamtej płycie nie dorównuje. Pod kilkoma względami jest jednak płytą ciekawszą. Oto Halsey z kilkunastoma historiami z życia, Halsey eksperymentująca z brzmieniem.
Naprawdę bardzo obawiałam się tego albumu. Do znudzenia powtarzam, że słuchając hopeless fountain kingdom, drugiego albumu Halsey, czułam się niebywale rozczarowana. Tak bardzo, że gdy ukazał się singiel Nightmare, początkowo pierwszy z Manic, byłam zachwycona. Poczułam, że jest jeszcze nadzieja na to, że dziewczyna, która wydała Badlands może brzmieć mniej męcząco, a w dodatku z pazurem i energią. Później okazało się jednak, że Nightmare nie znajdzie się na płycie, bo jak powiedziała Halsey, nie pasuje do klimatu. Zupełnie się z tym nie zgadzam. Owszem, byłaby to najmocniejsza i najbardziej rockowa pośród nierockowych utworów kompozycja, ale po pierwsze ożywiłaby cały, bardzo jednak stonowany album, a po drugie byłaby mocniejszą siostrą piosenki 3am. Zresztą jednej z najciekawszych na płycie. No i myślę, że uznałabym ją za jedną z perełek.
Po przekombinowanej poprzedniej płycie, Halsey postawiła na płytę, w której każda piosenka kryje w sobie niespodziankę.
A to sample znanych głosów, a to wtrącenia niby z offu, a to nagranie z sekretarki… To wszystko, w połączeniu z interludiami sprawia, że o Manic można napisać wiele, ale nie można mu zarzucić braku pomysłu i jego uczciwej realizacji. Nie można też Halsey odmówić dużego rozwoju jako tekściarki. Manic to jej najlepszy krążek pod tym względem, jej życiowe przeżycia zamknięte w niespełna godzinnej płycie. Napisane tak, że słuchając płyty ma się wrażenie, że Halsey wyśpiewuje swój pamiętnik. Nie podając nazwisk, ale dając wymowne podpowiedzi i zostawiając drogowskazy, które jej fanów szybko doprowadzą do odpowiedzi na pytanie o kim lub o jakiej sytuacji śpiewa ich idolka.
W tym, co i jak robi Halsey jest bardzo dużo z tego, co i jak robi Katy Perry. Ta pierwsza pozwala fanom wejść w swoje życie. Daje szczerość, prawdę, tajemniczość i zagadkę, której sama chciałaby słuchając ulubionych muzyków, aby móc przenikać w ich duszę i się z nimi identyfikować. Ta druga robi show, barwne i iście musicalowe, które spodobałoby się jej samej, gdyby poszła na swój koncert w roli fana.
To, co najbardziej doceniam w Manic to zabawę różnymi gatunkami, liczne eksperymenty muzyczne, które tym razem naprawdę się udały. Choć w przewadze są spokojne (Ashley, clementine), gitarowe kompozycje (Graveyard), utrzymane w klimacie country (You should be sad), czasem doprawione delikatną elektroniką (I HATE EVERYBODY), to trudno odnieść wrażenie, że eksperymenty wymknęły się spod kontroli. Nie wiem, czy Halsey nauczyła się czegoś na błędach z hopeless fountain kingdom – myślę, że nadal jest dumna z tamtej płyty, ale przy Manic udało jej się nie przesadzić. Pamiętając, co nie podobało mi się w poprzedniej płycie doceniam brak przesady w tej nowej. Choć oczywiście wolałabym, żeby Halsey pozwoliła sobie na więcej mocniejszego wokalu, bo to ta strona jej głosu, która najczęściej jest ukrywana. Zupełnie niepotrzebnie!
Już przy pierwszym przesłuchaniu moją uwagę zwrócił utwór Forever… (is a long time), zdecydowanie duża odmiana w repertuarze Halsey, która do tej pory nie zdecydowała się na fortepianowe kompozycje. Ostatnie sekundy są przepiękne, szkoda że psuje ją mechaniczny wokal Halsey. Spodobało mi się także Dominic’s Interlude, jedno z dwóch udanych na albumie oraz następujące po nim I HATE EVERYBODY, kolejna spokojna piosenka na Manic, ale tym razem z tlącą się w tle elektroniką i momentami tym wymarzonym przeze mnie mocniejszym wokalem Halsey. Oczywiście nie mogłam nie zwrócić uwagi na 3am, najżywszą i najbardziej zbliżoną do Nightmare piosenkę z całego albumu. Bardzo pozytywne zaskoczenie usłyszeć ją w takim pachnącym rockowymi inspiracjami utworze. Nie rozczarowałam się też Alanis’ Interlude, choć żałuję, że głosu Morissette jest tam tak mało. Myślę, że mogłyby stworzyć wspólnie naprawdę genialną piosenkę.
Nigdy nie byłam wielką fanką brzmienia Without Me, bo to jednak prosta, mainstreamowa kompozycja, ale wrzucenie jej na Manic nie wypadło tak sztucznie, jak sądziłam. Producentom udało się znaleźć sposób – banalny i prosty, żeby wprowadzić największy jak na razie solowy przebój Halsey, wydany na długo przed albumem, tak że staje się integralną częścią opowiadanej przez nią historii życia. O ile często mówię, że takie stare piosenki wrzucane na nowe płyty powinny lądować w sekcji bonus tracks, tak w tym przypadku uważam, że byłby to duży błąd. Piosenka zostałaby wyrwana z kontekstu, a dzięki umiejscowieniu na 9 miejscu w trackliście i wprowadzeniu w postaci nagrania z sekretarki telefonu zapomina się, że została wydana dwa lata temu! Proste rozwiązania są czasami najlepsze.
Dawno, dawno temu mówiło się, że trzeci studyjny album definiuje artystę. Teraz trudno tak o nim mówić, bo pośrodku artysta potrafi wydać kilka EPek, nagrać naście duetów i wybić się na utworze śpiewanym w duecie, nie na swojej płycie. Gdyby jednak przyjąć, że ta zasada nadal działa, Manic byłoby bardzo dobrą wizytówką Halsey. Halsey-artystki szczerej, nie obawiającej się eksperymentować z różnymi gatunkami, swobodnie się po nich poruszającej. Lirycznej, romantycznej, zadziornej, z dużym wachlarzem możliwości. Manic pokazuje, że Halsey jest kameleonem. Nie miałam co do tego wątpliwości, ale teraz wiem, że jej każda kolejna płyta może brzmieć inaczej, że nie warto przyzwyczajać się do Halsey teraźniejszej. Jedyne, co mnie martwi to to, że na Manic poza charakterystyczną barwą głosu niewiele jest czegoś charakterystycznego, co odróżniałoby Halsey od dziesiątek innych gwiazd popu. A zapowiadało się zupełnie inaczej…