Ostatni weekend spędziłam czytając książkę Małe wielkie rzeczy, której autorem jest sparaliżowany od szyi w dół Henry Fraser. Książka właśnie ukazała się na polskim rynku, a do jej przeczytania zachęciła mnie autorka przedmowy. Napisała ją J.K. Rowling, babeczka od Harry’ego Pottera i kilku mniej magicznych książek. 168 stron przeczytałam w dwa dni.
Obawiałam się, że Małe wielkie rzeczy będą jedną z tych książek motywacyjnych, które na każdej ze stron będą mówiły o tym, że bez względu na okoliczności można przenosić góry. Nieważne, co się wydarzy, jak bardzo poszarga nas życie, możemy się podnieść, iść przed siebie, realizować cele i osiągać sukcesy. W końcu o czym mógł napisać chłopak, który z dnia na dzień wylądował na wózku inwalidzkim, stracił czucie w kończynach, ale świetnie sobie radzi i został uznany za 7-go najbardziej wpływowego niepełnosprawnego mieszkańca Wielkiej Brytanii?
Szczerze mówiąc zakładałam, że zacznę czytać, ale przerwę gdzieś w połowie. Dlatego tak się zdziwiłam, gdy 168 stron przeczytałam w weekend. Oprócz motywacyjnych, niestety bardzo już wyświechtanych fraz, obawiałam się, że tak najzwyczajniej w świecie, po ludzku, zrobi mi się smutno czytając, jak jeden skok do wody zmienił życie Henry’ego. Ku mojemu zaskoczeniu Małe wielkie rzeczy to nie tylko opowieść o uczuciach Henry’ego i jego walce o powrót do życia poza szpitale. To też opowieść o tym, jak ważne jest wsparcie drugiego człowieka.
W każdym z ośmiu rozdziałów pojawiają się słowa wdzięczności i uznania. Henry kieruje je zarówno do swoich najbliższych, jak i zupełnie obcych ludzi, których spotkał na swojej drodze. Z każdą kolejną stroną, z każdym kolejnym rozdziałem zaczęłam dochodzić do wniosku, że to nie jest tylko książka opowiadająca historię upadku i powstania. Małe wielkie rzeczy to opowieść o ludziach, którzy pozwolili Henry’emu przetrwać ten upadek i pomóc się podnieść.
O tych, którzy byli z nim z miłości i nieznajomych, którzy chcieli dać mu znać, że czekają na jego powrót do domu. Ma chłopak szczęście do ludzi i o tym napisał książkę. O mądrych, wyrozumiałych, empatycznych, cierpliwych, kochających i oddanych ludziach, których od dnia wypadku w portugalskiej wodzie spotkał na swojej drodze. Od lekarzy, po uczniów, po władze szkoły, do której chodził i tamtejszych uczniów, po rehabilitantów, pracodawców i zleceniodawców.
Nie lubię czytać o czyimś cierpieniu. Nie zaczytuję się w historie sparaliżowanych, niepełnosprawnych osób, które stały się fantastycznymi mówcami motywacyjnymi i podbijają świat swoimi wykładami. Nie lubię i nie czytam takich rzeczy, bo wywołują we mnie smutek. Małe wielkie rzeczy, chociaż nie są pozbawione wewnętrznych przemyśleń Henry’ego, zapamiętam, jako książkę opowiadającą o ludziach. O tym, jak wiele może zmienić jeden mały gest. O tym, jak niewiele potrzeba, żeby podnieść kogoś na duchu.
Ale przede wszystkim o tym, że człowiek jest człowiekiem. Bez względu na to, czy ma sprawne wszystkie kończyny, czy jeździ na wózku inwalidzkim czy chodzi o kulach. Bez względu na to, ile waży, ile mierzy, jaki ma kolor skóry i jakie ma znamiona. Ludzie, których spotykał na swojej drodze Henry nie zwracali uwagi na to, że jest sparaliżowany od szyi w dół. Zwracali uwagę na niego – człowieka, którego znali, lubili, kochali. Zazdroszczę mu takich ludzi dookoła.