Hilary Duff – Breathe In. Breathe Out. – recenzja

Osiem lat to szmat czasu. Dla Hilary były to okres, w którym zdążyła wyjść za mąż, urodzić syna, rozwieść się i wreszcie wydać piąty studyjny krążek. Album, na który wbrew pozorom czekało bardzo wiele osób, bo Hilary niezmiennie od wielu lat cieszy się popularnością wśród Amerykanów. Wydany w 2007 roku album Dignity pokrył się w Stanach Zjednoczonych złotą płytą i sugerował pewną zmianę w brzmieniu piosenkarki. Piosenkarki bardzo dobrze znanej z roli uroczej Lizzie McGuire. Dla niewtajemniczonych – Lizzie była jeszcze przed Hanną Montaną, czyli przed Miley Cyrus i wszystko, co z nią związane sprzedawało się, jak świeże bułeczki.

Powrót po prawie dekadzie nieobecności na rynku fonograficznym nigdy nie jest łatwy, ale tym razem miało się udać. Album Breathe In. Breathe Out. ukazał się w czerwcu 2015 roku, ale buzz single wypuszczano już w wakacje ubiegłego roku. I chociaż Chasing the Sun brzmieniem przywoływało na myśl czasy So Yesterday (2003), to wydany nieco później All About You zapowiadał płytę z pozytywniejszej strony. Piosenki nie wzbiły się wysoko na listach przebojów, nie miały dużej promocji, żeby nie powiedzieć – nie miały żadnej, ale krytycy docenili dojrzalsze, troszeczkę folkowe brzmienie Duff. W końcu dobra muzyka to najczęściej ta, której próżno szukać na listach sprzedaży, prawda?

Lista faworytów

Buzz single nie trafiły na płytę. Zawód jest duży, bo All About You pozostaje jednym z moich pięciu faworytów z Breathe In. Breathe Out. i w ogólnym rozrachunku poradził sobie medialnie o wiele lepiej niż wydany w kwietniu 2015 roku singiel Sparks.

All About You ma w sobie feeling, którego brakuje większości piosenek na tej płycie. Słuchałam jej kilkakrotnie i z każdym kolejnym odsłuchaniem upewniałam się w smutnym przekonaniu, że na czternaście piosenek tylko cztery zapadają mi w pamięci. To bardzo niewiele, ale gdyby dodać do tego All About You i wyrzucić jedną z tych popowo-dancowych piosenek, wrażenie byłoby lepsze. A tak, pozostał mi niedosyt.

Sparks, pierwszy oficjalny singiel promujący płytę chyba najlepiej ją obrazuje. Zapowiada te wszystkie elektroniczne brzmienia, które prezentuje ponad połowa utworów na krążku i nawiązuje do piosenek, które Hilary wypuszczała w przeszłości. Nie ma tutaj tego nowego pierwiastka, który pojawił się już nawet w Chasing the Sun. Chociaż mi w pamięci zapada, bo ma ciekawy początek i na tle pozostałych piosenek naprawdę się wyróżnia. Może to, że jeszcze się człowiek brzmieniem nie zmęczył? Taki plus bycia pierwszą. Jeśli chodzi o wybór jej na singiel – jak najbardziej trafiony, ale w toku promocji coś ewidentnie poszło nie tak.

Otwarcie płyty jest obiecujące, bo kolejny utwór, My Kind, też się wyróżnia i powinien promować ten krążek zaraz po Sparks. W teorii pojawił się do niego jakiś teledysk, ale chyba nic więcej z nim nie zrobiono. To druga optymistyczna, lekka, taneczna piosenka, którą poleciłabym do odsłuchania, bo zwyczajnie nie męczy. A to na tym krążku już bardzo wiele. Serio.

Jeden rodzynek

Wisienka na torcie. Czarna owca w stadzie. Nazywajcie to, jak chcecie, ale nawet Hilary Duff udało się wydać piękną balladę. Piszę nawet, bo prób na stworzenie interesującej ballady jest na tej płycie kilka, ale tylko jedna nie zakończyła się na starcie.

Tattoo, to o tej piosence mowa. Ponoć Duff chciała, żeby to ten kawałek został singlem. I szkoda wielka, że jednak nim nie został, bo miałby szansę pokazać jej zupełnie inne muzyczne oblicze. Czyżby twórcą tego sukcesu był Ed Sheeran? Wpływ Eda słychać od początku do końca i pech chciał, że na tej jednej wspólnej piosence się skończyło.

Hilary w połączeniu z akustyczną gitarą brzmi zdecydowanie lepiej aniżeli Hilary w połączeniu z beatami. Być może to tylko moje odczucie, ale jej głos zmiksowany z dziwnymi studyjnymi ulepszaczami, instrumentami z komputera i wirującymi światełkami brzmi źle. Po prostu źle, a już na pewno gorzej niż brzmiało to, gdy miała naście lat i przystało jej śpiewać trywialne piosenki.

Potwierdzeniem idealnego romansu z gitarą może być też piosenka Night Like This nagrana wspólnie z Kendall Schmidtem. Bardzo dziewczęce, bardzo delikatne. Jedna z tych czterech piosenek, których trzeba posłuchać. Reszty możecie nie słuchać.

Korpo swoje wie

Gdy poczyta się stare wywiady z Hilary to można dokopać się do informacji, że album powstał od 2008 roku. Po różnych perturbacjach, w tym rodzinnych, album się w końcu ukazał, a RCA Records wydało kasę na umiarkowaną promocję i cztery teledyski.

Słuchając albumu można zadać sobie pytanie, ile jest w nim Hilary Duff, a ile czyjegoś przekonania, że stworzenia płyty pop-dancowej to idealny pomysł na nową Hilary Duff. Ja tego nie kupuje i słuchając On In a Million aż chce mi się wyć z rozpaczy. I dlatego nigdy więcej tej piosenki nie włączę.

Nie wiem, może tak właśnie brzmi nowa Hilary Duff. Być może nigdy nie odnalazła swojego muzycznego stylu, bo nie miała ku temu okazji. W końcu przez ostatnie kilka lat gwiazdy Disneya dobitnie pokazywały, że życie po-Waltcie jest bardzo trudne. Może i Hilary to dotknęło?

Pocieszające jest jednak to, że Duff wciąż pała się aktorstwem i to jest jej priorytetem. Trasy koncertowej, jak sama poinformowała, na razie nie będzie, bo trzeba nagrać drugi sezon serialu, w którym dostała główną rolę. Ahoj!