Gdy charyzma łączy się z nietuzinkową barwą głosu, skromnością i chęcią przekazania w muzyce czegoś głębszego, mamy do czynienia z artystą, który skazany jest na sukces. Hozier szturmem wszedł do mainstreamu, na fali zaskoczenia, pewnej kontrowersji i zaciekawienia świat obiegł utwór Take Me To Church. Mógł być jednorazowym strzałem, okazał się ponadczasowym przebojem i pierwszym rozdziałem kariery, która przyniosła kolejne hity. W tym roku Irlandczyk wydał trzeci studyjny album, Unreal Unearth, który zwrócił moją uwagę singlem Francesca. Drugiego grudnia zagrał wyprzedany koncert w berlińskim Velodrom, przyciągając fanów z różnych europejskich krajów.
Zanim przejdę do relacji z koncertu Hoziera muszę wspomnieć o zespole otwierającym wieczór. Był to jeden z nielicznych momentów, gdy mogłam posłuchać w tej roli zespołu, na którego album szczerze czekam. Europejską trasę Hoziera otwierał jeden z najgłośniejszych debiutów 2023 roku, The Last Dinner Party. Dziewczyny zagrały siedem utworów, nie pomijając singlowego Nothing Matters i Sinner. Ich koncertowa energia przywołuje na myśl Florence Welsh i to porównanie jest o tyle trafne, że dziewczyny się z nim zgadzają. Zwiewne suknie, wirujące spódnice, okrzyki i energiczne wymachiwanie rękoma w teatralnych gestach. Od siebie dodają elektryczne gitary i agresywne riffy oraz energiczny kop, który sprawia, że The Last Dinner Party ma to, czego wielu supportom brakuje – prezencję sceniczną i pomysł na to, jak sprzedać się tłumowi. Mnie kupiły i podsyciły apetyt na debiutancki album, który ukaże się na początku lutego.
Całkiem dobrze pamiętam debiut Hoziera i zamieszanie, jakie stworzyło się wokół jego osoby. Pamiętam, że debiutancką płytą wypłynął na szerokie wody, z Irlandii trafiając na czołowe miejsca światowych list przebojów. Powtórzył to później z albumem Wasteland, Baby!, wydanym w 2019 roku i teraz, wracając po czterech latach z Unreal Unearth. To, co przyciąga setki tysięcy ludzi na jego koncerty to chęć wysłuchania na żywo historii ukrytych w zamkniętych na trzech albumach utworach. Hozier nie należy do tego grona artystów, którzy poświęcają koncertowy czas na długie, nużące opowieści – on skupia się na graniu, które w Berlinie kilkakrotnie przerywał, bo ściśnięci na płycie fani mdleli. Organizacja tego koncertu zasługuje na osobny akapit, ale nie jestem pewna, czy warto psuć tak doskonałe koncertowe wrażenia opowieściami o tym, jak pewnych rzeczy się nie robi.
Skoro Hozier przyjechał na Stary Kontynent z nowym albumem również oprawa koncertu musiała do niej nawiązywać. Wykorzystano więc motywy korzeni drzew, wyschniętej trawy i ziemi, aby zbudować odpowiedni klimat. To, co mnie zaskoczyło to liczba muzyków, jacy towarzyszą mu na scenie. Wcześniej tego nie sprawdzałam, ale koncertowy zespół Hoziera to aż siedmioro muzyków! Większość z nich, co biorąc pod uwagę brzmienie tej muzyki i przywiązanie do żywych instrumentów (np. smyczków) nie powinno dziwić, pochodzi z amerykańskiego Nashville. Tak mocny skład doskonale dobranych muzyków gwarantował doskonałe muzyczne show.
Muzyczne jest tu słowem kluczem, bo nie było fajerwerków, zmyślnej produkcji budującej napięcie, a wielki ekran wyświetlający fragmenty teledysków i muzyków stojących na scenie. Przepych nie idzie w parze ze skromnością. I zdecydowanie kłóciłby się z tą muzyką.
Koncert rozpoczął się punktualnie, i bez zaskoczenia, od pierwszej części De Selby z najnowszej płyty. W chwilę zrobiło się więc lirycznie i dopiero po chwili, przy drugiej części De Selby, fani mogli w pełni wyrażać swoją radość z udziału w koncercie. Materiał z ostatniej płyty dominował, ale każdy album został odegrany w znacznej części. Już po pierwszych dwóch utworach pojawiły się te wydane na debiutanckim albumie – Jackie and Wilson oraz From Eden. Oczywiście nie zabrakło Cherry Wine i Work Song, a na Take Me To Church zagranym na zakończenie pierwszej części koncertu, na scenie pojawiła się ta jedyna słuszna flaga, a fani niemalże wykrzyczeli słowa piosenki.
Te najbardziej wzruszające momenty działy się jednak wtedy, gdy do gry wchodziły fanowskie telefony i latarki rozświetlające cały obiekt. Zdarzyło się to kilka razy, m.in. podczas utworu First Light, co wzruszyło Hoziera. I zupełnie się mu nie dziwię, bo wyglądało to imponująco! W trakcie koncertu, podejmując próbuje konferansjerki, muzyk próbował żartować, że Berlin śpiewa tak dobrze, jak przystało na naród słynący z “porządku”, co niestety nie zostało zrozumiane przez tłum i przeszło bez większego echa.
Duże wrażenie zrobiło na mnie wykonanie przeboju Nina Cried Power pochodzącego z albumu Wasteland, Baby!, gdzie wspólnie z Hozierem zaśpiewała jedną z jego chórzystek. Wybór właśnie jej najpewniej nie był przypadkowy, a jej pochodzenie zadecydowało o tym, że to właśnie ona pokazała swój potężny głos w tej kompozycji. Naprawdę był to przejmujący moment i fantastyczne wykonanie tak ważnego utworu. Ciut rozczarowana poczułam się natomiast słuchając koncertowej wersji Francesca, które wypadło mniej spektakularnie niż zakładałam, zbierając piosence pewien… power. Fakt, że jest to wymagający utwór zdawał się być słyszalny.
Wśród dwudziestu jeden zagranych tego wieczora utworów znalazł się też To Someone From A Warm Climate (Uiscefhuaraithe), poprzedzony przez Hoziera wspomnieniami ze szkoły i wyjaśnieniem, że istnieją na świecie osoby, które żyją w na tyle ciepłym klimacie, że zrozumienie koncepcji chłodu i zimy jest dla nich abstrakcyjne. W setliście pojawiło się też Almost (Sweet Music), Dinner & Diatribes, Eat Your Young, To Be Alone czy Like Real People Do. Nawet, jeśli ktoś nie jest fanem najnowszej płyty, nie mógł wyjść z koncertu rozczarowany. Hozier zadbał o to, żeby dwugodzinny koncert zadowolił fanów każdej z płyt.
Wychodząc z Velodrom myślałam o tym, jak muzyka potrafi koić i relaksować. Zastanawiałam się też, jak Hozier może brzmieć na otwartej przestrzeni, bo po tym koncercie odnoszę wrażenie, że ten rodzaj muzyki zdecydowanie lepiej odnajduje się w zamkniętych przestrzeniach. A może to złudzenie i ten rodzaj rockowej wrażliwości sprawdza się dobrze wszędzie tam, gdzie jest dobre nagłośnienie i doskonały zespół na scenie? Pewność mam co do jednego – Hozier mnie zachwycił i ponownie przypomniał, że prostota jest siłą a talent darem.