Kings of Leon – WALLS – recenzja

Wszystko toczy się zgodnie z wakacyjnym planem. Po siedmiu seriach muzycznych szortów nadszedł ten miesiąc, w którym ukaże się dziewięćdziesiąt procent płyt, o jakich w nich wspominałam. Kings of Leon były poświęcone dwa szorty. Dwie kompletnie odmienne recenzje, dwóch nie aż tak odmiennych od siebie piosenek. Za Waste A Moment mocno się Followillom oberwało, za Walls dostali pochwałę i przywrócili mi wiarę w to, że wydadzą ciekawą płytę. Tylko, czy słusznie? Od północy słuchałam, z małymi przerwami na naukę wypełniania urzędowych pism, WALLS.

Zacznę chyba od tego, że nie spodziewałam się, że aż tak bardzo stęskniłam się za głosem Caleba i za nowymi piosenkami od Kings Of Leon. Co prawda ich płyta Only by the Night wciąż pozostaje najchętniej słuchanym przeze mnie albumem prawie dekady – prawie, bo na Last.fm jestem od 2007, ale dwie ostatnie płyty jakoś się przez moje ręce prześlizgnęły.

Podeszłam do WALLS z olbrzymią rezerwą pamiętając, że Waste a Moment zrobiło na mnie wrażenie piosenki tak bardzo melodyjnej, że aż zbyt bezpiecznej. A ja nie lubię płyt, które niczym mnie nie zaskakują, płyną spokojnym nurtem i kończą się zanim sobie uświadomię, że w ogóle je włączyłam. Tak mniej więcej było z zeszłotygodniową premierą płyty Green Daya, o której możecie poczytać tutaj.

W przypadku Kings of Leon spokoju nie dawała mi okładka płyty. Dziwna to najsłabszy przymiotnik, jakim potrafię ją nazwać. Odpowiedniejszym zdaje się: przerażająca. Niby męskie lalki Barbie, niby kolesie leżący w mleku… Co to ma być?! Tylko, że wszystkie okładki singli były utrzymane w podobnej, specyficznej stylistyce, która przecież nie mogła zostać wymyślona przypadkiem, być oderwana od brzmienia płyty.

Nie mogła i nie jest.

Album WALLS brzmi właśnie tak pudrowo-różowo, jak różowy kolor płyty CD w opakowaniu i tak samo pastelowo niebiesko, jak wszystkie grafiki przygotowane do promocji płyty. I kurde blaszka, jak mawiał ktoś, kogo nazwiska nie pamiętam, to wcale nie jest kiepska płyta!

Jedni piszą, że Kings of Leon podkradł Coldplayowi nie tylko producenta, ale też brzmienie. Ja się z tym nie zgadzam, bo Coldplay brzmi dla mnie zdecydowanie lżej, mimo wszystko. Inni twierdzą, że poszli w tak lekkie klimaty, że wierni fani kompletnie ze świrują, bo to ani nie są brzmienia z pierwszych płyt, ani rewolucja w postaci nowego Sex on Fire, ani też wszystko, co powstało po Only by the Night.

Pierwotnie WALLS miało się nazywać We Are Like Love Songs i ten tytuł płyty pasuje do jej zawartości niczym Mickey Mouse do Minnie Mouse. Wszystkie piosenki, każda i bez wyjątku, są bardzo melodyjne, wszystkie mają chwytliwe refreny, ale też wszystkie charakterystyczne dla Kings of Leon gitary i tempo perkusji. Niesamowite jest to, że ten album brzmi, jak skrojony pod rozgłośnie radiowe, ale kompletnie nie słychać, żeby chłopaki się przy jego nagrywaniu męczyli.

Nawet nie razi mnie to, że 10 piosenek trwa 42 minuty. Płyta płynie w takim fajnym flow, polskiego słowa nie znajdę, bo żadne mi nie pasuje, że czas nie ma tu żadnego znaczenia. Moją faworytką chyba do końca pozostanie tytułowa piosenka, bo bardzo pozytywnie zaskoczyła mnie jej muzyczna prostota. Ale teraz mam w głowie Conversation Piece, które jest drugą ładną balladą.

Gdzieś tam w tłumie premier przed wydaniem albumu przegapiłam Reverend. Gdybym miała je porównać do innej piosenki na WALLS to powiedziałabym, że to siostra Waste a Moment. Chociaż jednocześnie uważam, że Waste a Moment jest najbardziej pozytywną piosenką na całej płycie.

Posłuchajcie WALLS.

Zarówno, jeśli nigdy wcześniej nie zagłębialiście się w muzykę Kings of Leon, jak i w sytuacji, w której znacie ich każdą płytę i ta wydaje Wam się kosmiczną pomyłką. Posłuchajcie, bo lekkość tej płyty Was zaskoczy. Przede wszystkim dlatego, że musiałby Wam słoń na ucho nadepnąć, żebyście nie usłyszeli, jak ten album naturalnie im wyszedł.

Ze wszystkich recenzji tej płyty, jakie czytałam żadna nie sugerowała, że jest to płyta zła, nieudana. Każda podkreślała, że to najbardziej pop-rockowy album w karierze Kings of Leon. Tylko, czy jest w tym coś złego? Followillowie już od dłuższego czasu pokazywali, że czasy Aha Shake Heartbreak są za nimi, że Only by the Night było olbrzymim sukcesem komercyjnym, ale nie zdeterminowało ich podejścia do szukania nowych dźwięków. Dwie ostatnie płyty miały swoje lepsze i gorsze momenty, ale nie można powiedzieć, że na WALLS słychać jakoś diametralnie, że coś się popsuło. Powiedziałabym, że przyszło nowe. A dobra zmiana potrafi być… dobra.

Album WALLS kupisz tutaj.