Piętnaście lat zajęło mi dotarcie na koncert Kings of Leon! Sama w to nie wierzę, ale takie są fakty. Zaczęło się w 2007 roku od albumu Youth & Young Manhood, wystrzeliło w 2009 roku przy Only by the Night i od tamtej pory z mniejszą lub większą radością chłonę kolejne płyty. Koncertowe spotkanie nie było po drodze – albo odwiedzali nasz kraj festiwalowo, co było dla mnie zupełnie nie do przyjęcia, albo między płytami, co też nieszczególnie mi odpowiadało. Kupując bilet na wrocławski koncert byłam już na innym etapie myślenia o koncertowych emocjach. Z listy koncertowych marzeń odhaczyłam tak wiele nazwisk, że zaczęło mi zależeć na tych, które odkładałam na później. I śmierć Chestera z Linkin Park dość mocno przewartościowała moje podejście do czekania na lepszy moment. Pandemia sprawiła, że przyjeżdżając do Wrocławia Kings of Leon zrobili to promując album When You See Yourself z 2021 roku.
Płytę, w której singlach przepadałam, w pandemicznej tęsknocie za koncertami i ulubionymi artystami. Pisałam o niej podkreślając, że Kings of Leon, mając 20-letni staż na karku, zdaje się czerpać mnóstwo przyjemności z tworzenia, a ewentualny sukces do niczego nie jest im już potrzebny. Jest to prawda, muzycznie wychodzą na scenę, łapią instrumenty i po prostu grają. Robią to co prawda na stadionach, chociaż Tarczyński Arena nazwą stadionu nie ujawnia, ale bez stadionowego nadęcia. To też nie tak, że confetti, pirotechnika, przesuwające się ekrany, zjeżdżający z nieba na linach artyści to coś złego. Wręcz przeciwnie, na każdy koncert idzie się z innym nastawieniem. Od Kings of Leon nie oczekiwałam niesamowitej produkcji i teatralnego, wyreżyserowanego spektaklu.
Dostałam rockowy koncert, niemalże zupełnie pozbawiony przerw na pogawędki – na palcach jednej ręki można policzyć, ile razy Caleb coś powiedział. Było 25 utworów, przekrojowy repertuar z przewagą utworów z najnowszej płyty i Aha Shake Heartbreak z 2005 roku. Nie jest tajemnicą, że na przestrzeni lat Kings of Leon, jak wiele zespołów z ich generacji, przeszło transformację brzmieniową. Słuchając na żywo Milk, King of the Rodeo i The Bandit czy Waste The Moment nie da się nie zauważyć, że zespół stał się bardziej melodyjny, a brzmienie nie jest już tak surowe. Na szczęście muzyka ma to do siebie, że w zestawieniu i przemyślanej setliście kontrasty nie są aż tak widoczne.
Fani, którzy uwielbiają Kings of Leon z pierwszych płyt nie mogli wychodzić z Tarczyński Arena rozczarowani. Fani, którzy uwielbiają WALLS czy Only by the Night również nie powinni czuć niedosytu, chociaż z nim raczej zawsze wychodzi się z takich koncertów. Trudno przecież oczekiwać, że mający osiem albumów zespół zagra wszystkie nasze ulubione utwory.
Koncert rozpoczął się dość niepozornie, dwie minuty przed godziną zero Kings of Leon wyszli na scenę, przez kilkanaście sekund dopasowując się do instrumentów i bez większego bum grając When You See Yourself, Are You Far Away. Trzeba przyznać, że gdy pomyśli się o tej piosence w kontekście właśnie utworu otwierającego koncert, nabiera nowego znaczenia i teraz wracam do niej z zupełnie innymi emocjami. Koncertowy The Bandit to hit równie dobry, co wersja studyjna. Oczywiście nie znalazłby się w Top 5 moich ulubionych utworów Kings of Leon, ale gdybym miała zrobić zestawienie ulubionych do bujania – byłby w czołówce, a może i na pierwszym miejscu. W głównym secie znalazło się też kilka utworów z albumu Because of the Times, m.in. On Call, Knocked Up i Fans, co do zasady utwór, który powinien być jedną z koncertowych petard. I tu przechodzimy do tej mniej optymistycznej części relacji…
Chciałabym móc wskazać moment, w którym wrocławska publiczność w pełni weszła w koncert, oddała się muzyce i odleciała, ale niestety nie umiem. Być może to otaczający mnie ludzie w Golden Circle byli tymi spokojniejszymi, dającymi mnóstwo przestrzeni wszystkim dookoła. Może na płycie było szaleństwo, którego nie widziałam. Chciałabym, żeby tak było, bo z mojej perspektywy był to bardzo statyczny koncert. Czy to średnia wieku tak zadziałała? Nie wiem, ale nie zaobserwowałam wielkich wybuchów emocji, nawet przy wspólnych śpiewach, których nie brakowało. Piosenka Fans ma w sobie moc, jaka na żywo powinna (metaforycznie) roznieść obiekt. Nie rozniosła.
Najżywiej publiczność zareagowała na zamykający główny set singiel Use Somebody, jakby nie patrzeć jeden z dwóch największych hitów Kings of Leon. Później powtórzyło się to przy Sex on Fire, ostatniej piosence koncertu, ale też nie było wybuchu podskoków i głośnego śpiewania przekrzykujących Caleba. Pod tym względem przeżyłam rozczarowanie, chociaż lepszym słowem byłoby chyba zdziwienie. Zdziwiła mnie też produkcja, ale nie po stronie zespołu.
Kilka ekranów, kilka prostych patentów na szybkie zmiany scenografii, ciekawe animacje oddające albo klimat utworu, albo charakter płyty. Niestety coś poszło nie tak po stronie organizacyjnej, bo z głównych ekranie wielokrotnie znikał obraz, przez co osoby siedzące na trybunach sporej części dwugodzinnego koncertu jednak nie widziały. Nie sądzę, żeby przy stadionowych warunkach było to celowe wyłączanie ekranów. Zwłaszcza, że kilka razy obraz się po prostu zawiesił.
Po koncercie, abstrahując już od czynników ludzkich, mam kilka refleksji. Przede wszystkim nie będę czekać kolejnych 15 lat, żeby posłuchać Kings of Leon na żywo. Po drugie zacznę polować na bilety na mniejszy koncert, w typowej hali, poniżej 20 tysięcy. A jeśli nie będzie to możliwe, bo nie będą takich grać, wybiorę się na koncert do Anglii. Tam publiczność Kings of Leon jest największa i potencjalnie najbardziej rozgrzana ich muzyką. W końcu Fans to utwór właśnie dla nich. I o ile rozumiem pewną rezerwę, z jaką zespół podchodzi do Sex on Fire, o tym muszę przyznać, że to koncertowa petarda!