Late Summer Festival to zakończenie muzycznego sezonu nad Jeziorem Maltańskim w Poznaniu. W tym roku działo się tam naprawdę dużo, co zapowiadałam w tym wpisie. 1 września, przy akompaniamencie wyśmienitych dźwięków i nie dającego od siebie odpocząć deszczu pożegnaliśmy słoneczne, upalne lato i przywitaliśmy deszczową i marudną jesień. Przynajmniej w teorii! Podczas pierwszej edycji Late Summer Festival wystąpili: Ralph Kaminski, Daria Zawiałow, Nosowska oraz Tom Odell.
Oprócz nich na Małej Scenie swoje dźwięki zaprezentowała m.in. Mery Spolsky i zespół Muchy. Niestety pogoda nie dopisała, bo pierwsze krople deszczu spadły dosłownie pięć minut po otwarciu bramek, a później było już tylko gorzej. Padało non stop, a ten największy deszcz przydarzył się podczas koncertu Nosowskiej. Pogoda na szczęście nikomu nie pokrzyżowała planów, a publiczność była bardzo wytrwała.
Bardzo rzadko zdarzało mi się usłyszeć komentarze, że “najchętniej poszedłbym już do domu”. Ja sama nie miałam ochoty iść do domu, wszak to, co najciekawsze zostawiono na koniec, ale nie ukrywam, że podczas występu Nosowskiej miałam kryzys. Mokro, zimno i do tego wpadłam w kałużę. Na szczęście muzyka ma taką cudowną właściwość, że wynagradza trudy i znoje. Chociaż muszę przyznać, że fotografowanie w deszczu, takim deszczu, który momentami miał miejsce, to już sport ekstremalny. Cieszę się, że to mój ostatni plener w tym roku…
Przystanek pierwszy: Ralph Kaminski
Pamiętacie relację ze Spring Break 2017? Ralph był tam wymieniony, jako jedno z dwóch pozytywnych zaskoczeń tamtego dnia. W tekście pisałam, że “utwierdziłam się też w przekonaniu, że to jest muzyka, która intryguje mnie tylko na pewien czas”. Jest to prawda – nie wracam do debiutanckiej płyty Ralpha często, ale cieszyłam się, że znalazł się w line-upie Late Summer Festival. Niezwykle miło ogląda się jego i jego zespół na żywo.
Po pierwsze dlatego, że muzycznie występ Ralpha dopracowany jest do perfekcji. Mnogość instrumentów, na których gra jego zespół to miłe zaskoczenie i fantastyczna odskocznia od korzystania z dobrodziejstwa pendrive’ów i zastępowania nim ludzi grających na żywo. Po drugie dlatego, że energia, jaka emanuje z Ralpha, jego charyzma, niecodzienna, bardzo charakterystyczna barwa głosu przenoszą słuchacza w inny wymiar. Szkoda, że Ralph otwierał swoim koncertem występy na Dużej Scenie, bo gdyby zagrał nieco później, gdy zapadnie zmrok, wrażenia byłyby jeszcze lepsze.
Fantastyczny jest ten chłopak. Warto posłuchać jego debiutanckiej płyty, poznać jego wrażliwość, zagłębić się w świat dźwięków, które są wyjątkowe. Drugiego takiego artysty na polskiej scenie muzycznej nie ma, dlatego trzymam kciuki, żeby jesienna trasa, którą będzie kończył promocję albumu Morze zamknęła jeden rozdział, ale otworzyła następny. Byłoby strasznie szkoda, żeby artysta obdarzony takim talentem i wdziękiem scenicznym zniknął nam z oczu. Serio!
Przystanek drugi: Daria Zawiałow
Daria Zawiałow to najgłośniejszy debiut na polskiej scenie muzycznej od lat. Jestem nawet skłonna powiedzieć, że pod względem wielkości debiutu, pozytywnych recenzji, wyróżnień i prestiżowych nagród to debiut na miarę tego, który przydarzył się Dawidowi Podsiadło. Oglądając Darię na żywo zrozumiałam jej fenomen. Zrozumiałam, za co pokochali ją ludzie i co sprawia, że krytycy wypowiadają się na jej temat w samych superlatywach.
Nigdy nie uważałam się za fankę Darii. Nigdy też nie mówiłam, że nie lubię jej muzyki. Po prostu nie zasłuchiwałam się w płycie A kysz! i nadal nie będę tego robiła. Nie zmienia to jednak faktu, że oprócz ciekawej barwy głosu, która jednym spodoba się od razu, a drugich będzie drażnić, Daria ma w sobie power, którego w żeńskim wydaniu zaczęło na polskiej scenie muzycznej brakować. Jakoś tak się złożyło, że o ile mamy niezłe grono młodych i zdolnych Pań podbijających nasz z pozoru mały rynek fonograficzny, zrobiło się dużo miejsca na tzw. scenie alternatywnej, czy jak kto woli, po prostu gitarowej. Daria tę lukę pięknie wypełniła.
Podobał mi się jej koncert, bo lubię takie żywiołowe granie z pazurem, z pełnym zespołem i bez skrępowania. Podobał mi się temperament Darii i teraz jestem jeszcze bardziej ciekawa, co pokaże na drugiej płycie. W przypadku jej muzyki sytuacja jest odwrotna niż w przypadku Ralpha. U niego potrzebuję jedynie małego potwierdzenia, że jest tak świetny, jak sądzę. U niej większego dowodu na to, że powinnam włączyć ją do grona moich ulubionych polskich artystek.
Przystanek trzeci: Nosowska
Tej Pani nie trzeba nikomu przedstawiać. W tym roku Kasi Nosowskiej jest wszędzie dużo. A to wydaje książkę, a to wydaje singiel, a to promuje książkę, a to promuje płytę, której jeszcze nawet nie wydała. Do tego prężnie działa w mediach społecznościowych przywracając równowagę temu skręcającemu w dziwną stronę światu. W ostatnich miesiącach Nosowskiej naprawdę nie da się nie zauważyć, a dopiero w październiku ukaże się jej nowy studyjny album. Na Late Summer Festival przyjechała z piosenkami zarówno starymi i doskonale znanymi, jak i nowymi, częściowo tymi, które ukażą się jesienią.
Bardzo sceptycznie podchodzę do nowej płyty Nosowskiej, bo muzycznie utwór Ja pas! zupełnie mnie nie przekonuje. Po występie na Late Summer Festival doszłam jednak do wniosku, że płyta może okazać się bardzo ciekawym, jeśli chodzi o teksty piosenek, albumem. Muzycznie chyba będzie mi się tego trudno słuchało, ale tekstowo zanosi się na bezkompromisowy, odważny i szczery materiał. Z pewnością posłucham, bo przecież Kasia to Kasia i nawet w peruce na głowie zachowuje swój słynny urok osobisty i wdzięk.
Przystanek pomiędzy: Muchy
Przyznaję otwarcie, że niezbyt mnie ciągnęło na Małą Scenę. Zakładałam, że pójdę w tę stronę posłuchać Mery Spolsky i zespołu Muchy, ale z racji tego, że scena usytuowana była na wodzie (tak, to ta sama, na której w czerwcu występowała Anita Lipnicka) trudno było cokolwiek zobaczyć, jeśli nie stało się w pierwszych dwóch rzędach. Mery słuchałam więc z odległości, ale koncertu Much nie chciałam przegapić.
Ostatnie miesiące to dla nich w pewnym sensie powrót do przeszłości. Ponownie zetknięcie się z pozytywnymi reakcjami na ich pierwszą płytę, bo oto znów grają swój Terroromans wydany w 2007 roku. Album kultowy pod wieloma względami, o którym jak widać Polacy nie zapomnieli. Świetnie było posłuchać tych piosenek na żywo! W sumie szkoda, że nie na Dużej Scenie…
Przystanek czwarty: Tom Odell
Zagraniczny artysta był gwoździem programu. Skłamałabym mówiąc, że to dla niego wszyscy dzielnie trwaliśmy w deszczu, bo odzew na każdy z koncertów dawał mi do zrozumienia, że ludzie przyszli między innymi na Toma, a nie tylko dla niego. Dla Brytyjczyka nie była to ani pierwsza wizyta w Polsce ani w Poznaniu. Zabawna historia jest taka, że gdy w 2016 roku grał w Poznaniu przez moment zastanawiałam się, czy się nie wybrać, ale wtedy praktycznie wcale nie znałam jego twórczości. Niewiele później przepadłam w albumie Wrong Crowd, do którego regularnie powracam. Nie muszę chyba tłumaczyć, że zobaczenie w jednym tygodniu dwóch artystów, którzy byli na mojej liście “kiedyś pójdę na koncert” to wielka sprawa?
Przeczytaj również: 30 Seconds to Mars w Krakowie. Cel osiągnięty!
Tom Odell jest niczym Amy Macdonald. Oboje wydają interesujące, raz lepsze, raz gorsze płyty, ale żaden z albumów nie oddaje tego, jakimi świetnymi performerami i muzykami są na żywo. Gdy słuchacie płyt Toma myślicie: ładnie gra na fortepianie, śpiewa melancholijne piosenki, potrafi zaśpiewać mocniej, potrafi zaśpiewać liryczniej. Gdy idziecie na koncert macie dysonans poznawczy, bo od tej ładnej gry na fortepianie przeskoczyliśmy do szaleńczej, pełnej pasji, a momentami nawet agresywnej gry. Kompletnie inna bajka, kompletnie inne doznanie, niemalże zupełnie inny artysta.
Niemalże, bo wrażliwość, liryczność pozostała. Dodany został tylko pierwiastek, albo cały ich worek, charakterystyczny dla występów na żywo. Olbrzymia energia, chęć biegania po całej scenie, co w przypadku artysty grającego na fortepianie jest sporą sztuką. Wiecie, z fortepianem nie da się biegać tak, jak np. z gitarą. Rezultat jest taki, że gdy tylko się da Tom odbiega od swojego instrumentu. Biega pod sceną, nie zważając na to, że schody prowadzące w dół są mokre i prawie wywija na nich koziołka (bycie w Poznaniu zobowiązuje do koziołkowych historii…), wskakuje na fortepian, kładzie się na nim albo na nim staje.
Robi wszystko to, co robi prawdziwy rockowy artysta zmierzający do tego, żeby roztrzaskać gitarę na scenie i wywołać wielki aplauz widowni. Szczerze mówiąc był moment, w którym wyobraziłam sobie, jak Tom podnosi fortepian i rzuca nim o scenę, ale na szczęście to tylko moja wyobraźnia. Rzucił statyw od mikrofonu, więc było to zdecydowanie mniej inwazyjne. Nie ważne co robił, gdzie stał, gdzie siedział reakcja publiczności zawsze była taka sama: wielki okrzyk radości. Nie pozostaje nic innego, jak czekać na jego powrót do Polski z nową płytą. A ta ukazuje się już w październiku.
Pierwsza edycja Late Summer Festival pozostawia mnie z nadzieją, że za rok będę mogła napisać o drugiej edycji. Przestrzeń nad Jeziorem Maltańskim została w te wakacje fantastycznie zagospodarowana. Najpierw przez koncerty na Scenie na Wodzie, później przez trasę Cydr Lubelski Spragnieni Lata, a ostatecznie przez Late Summer Festival. Na jedeń dzień Meta Toru Regatowego zamieniła się w malutkie miasteczko festiwalowe, pełne kolorowych food trucków, stref odpoczynku i dobrej muzyki. Pogoda niestety trochę uniemożliwiała pełną radość z tego wszystkiego, co przygotowano, ale myślę, że wszyscy, którzy zjawili się na Late Summer Festival zgodnie potwierdzą, że muzycznie było to fantastyczne powitanie września. Oby do następnego!