Madrugada to jeden z tych zespołów, o których z rozżaleniem mówisz w czasie przeszłym żałując, że poznałeś zbyt późno, żeby posłuchać na żywo. Gdy nie wierzysz w to, że kiedykolwiek zdecydują się na reaktywację, bo trudno tego oczekiwać od zespołu, który zdecydował się zakończyć działalność po nagłej śmierci gitarzysty, przychodzi dzień, w którym nieśmiałe marzenia stają się faktem. W czerwcu 2018 roku Madrugada ogłosiła powrót na scenę, początkowo zaledwie na dwa norweskie koncerty. Błyskawicznie stało się jasne, że był to wstęp do dużej europejskiej trasy koncertowej. 16 lutego 2019 roku zagrali wyprzedany koncert w berlińskim Columbia Theater.
Miało mnie na nim nie być. Nie chciałam wariować, jeździć przez pół Polski i kawałek Europy z Łodzi do Berlina, a później lecieć z nóg na koncercie, na którym mi zależy. A zależało mi tym bardziej, że przez kilka lat próbowałam wybrać się na solowy koncert Siverta (wokalisty Madrugady), ale nigdy się nie udało. Miałam spędzić w Łodzi trzy dni, a Madrugadę zobaczyć na żywo dopiero w kwietniu. Bo właśnie na kwiecień zaplanowali drugi, większy, koncert w Berlinie. Pamiętam, jak bardzo się cieszyłam, gdy ogłosili tę datę. Od razu kupiłam bilet bojąc się, że koncert znów się wyprzeda zanim zdążę podjąć decyzję.
Przed nowym rokiem okazało się, że logistycznie, przy odrobinie szczęścia w postaci sprzyjających warunków atmosferycznych, damy radę odwiedzić Łódź, przespać się we własnym łóżku i pojechać do Berlina. Problem był tylko jeden – koncert był od dawna wyprzedany, a ja nie miałam biletu. Na niespełna miesiąc przed koncertem postanowiłam wziąć sprawy w swoje ręce i upewnić się, że rzeczy niemożliwe naprawdę nie istnieją. Norwegowie to z reguły bardzo uprzejmy i pomocny naród, więc przy wejściu do Columbia Theater czekała na mnie akredytacja, po koncercie uścisk dłoni tour managera i setlista.
Columbia Theater to bardzo zadbany, świetnie zorganizowany, ale też mały klub. Jak na możliwości Madrugady zdecydowanie za mały. To był naprawdę wyprzedany koncert. W dosłownym tego słowa znaczeniu. Wyprzedany tak bardzo, że wychodząc z fosy nie miałam jak z niej wyjść. Sama fosa też była tak mała, że większość czasu upłynęło mi na ustępowaniu drogi technicznym niż robieniu zdjęć. Oberwałam nawet kablem od mikrofonu, gdy Sivert zdejmował go ze statywu, co pokazuje, że naprawdę było tam mało miejsca. Muszę przyznać, że w tak ciasnej fosie jeszcze nie byłam i czułam się niezręcznie słysząc rytm wystukiwany nogą przez gitarzystę i niemalże naruszając przestrzeń prywatną muzyków. Dziwne doświadczenie.
Ta trasa koncertowa Madrugady, która zahacza też o koncert w warszawskim klubie Niebo, organizowana jest z okazji dwudziestej rocznicy wydania albumu Industrial Silence, debiutanckiej płyty zespołu. Album przyniósł im rozpoznawalność, tysiące fanów, setki tysięcy sprzedanych egzemplarzy, a światu krążek pozbawiony kiepskich kompozycji. Podczas każdego koncertu trasy zespół gra ten album w całości, a później dopełnia występ siedmioma dodatkowymi utworami wydanymi na pozostałych albumach. Łącznie grają półtorej godziny, prezentując dwadzieścia piosenek i brzmiąc jak marzenie tysięcy artystów, którzy na żywo nie potrafią zabrzmieć nawet w połowie tak dobrze!
Ten koncertowy weekend był dla mnie jazdą bez trzymanki i mieszanką rozmaitych, zawsze bardzo pozytywnych emocji!
Najpierw, w piątek, wystrzałowy koncert twenty one pilots (relacja tutaj), który udowodnił mi, że mam do czynienia z artystami ocierającymi się o stadionowe, wielkie granie. Następnego dnia Madrugada, zajmująca o 10 albo o 12 razy mniejszy obiekt, która brzmieniem, zgraniem i oprawą koncertu przypomniała mi, za co kocham małe, ciasne kluby. To były dwa zupełnie różne koncerty, pod każdym możliwym względem – od gatunku muzyki, po wiek przybyłych fanów, na wielkości obiektu kończąc.
Ale jest coś, co łączy te dwa zespoły – profesjonalizm, podejście do pracy i szacunek do fanów. Oraz to, że zamiast zbędnego gadania, wygłaszania mów motywacyjnych o podboju świata, grają po 20 piosenek dając z siebie sto procent, nie tracąc energii na zbędne anegdotki.
Sivert Høyem ma taki głos, że mógłby mi czytać prawo prasowe albo prowadzić wykłady z filozofii. W dodatku ma ten głos nie tylko na płycie, ale też na żywo. Zresztą cały zespół na żywo brzmi tak, jak na płycie. A w zasadzie dużo lepiej, bo nie uciekają się do sztuczek pod tytułem zmieńmy utwór tak, żeby grało się go nam jak najłatwiej. Wręcz przeciwnie – fakt, że nie idą na łatwiznę sprawia, że na żywo piosenki dostają nowe, lepsze życie, a nie są po prostu odegrane czy odśpiewane. Oczywiście swoje robi też fakt, że Madrugada długo ze sobą nie grała, więc trudno mówić o znudzeniu materiałem czy własnym towarzystwem.
Koncert rozpoczął się utworem Vocal, po którym pojawiło się Belladonna i Higher. Uwielbiam Vocal, więc nie będę ukrywać, że żałowałam, że to właśnie nią rozpoczyna się koncert, bo pierwszych trzech piosenek po prostu nie pamiętam. To jest jeden z minusów stania w fosie i powód, dla którego na drugim koncercie w Berlinie chyba będę wolała stać w tłumie. Set z Industrial Silence zamknął utwór Electric, a chwilę przed nim pojawiło się Quite Emotional, kolejna z moich ulubionych piosenek z tej płyty. Na tym krążku naprawdę nie ma złych kompozycji, ale pośród dobrych zawsze można znaleźć kilka bardzo dobrych, a Quite Emotional nazwałabym utworem, który dobrze oddaje charakter tego zespołu.
Madrugada to nie jest zespół grający skoczne, rozbrykane melodie. Nie jest to też zespół wikingów zdzierających gardła i zrywających struny w gitarach. To zdecydowanie zespół nie stroniący od gitar elektrycznych, żywych instrumentów i rocka, ale z talentem do melancholijnych, depresyjnych, romantycznych utworów z tęsknotą w tle. W ich utworach słychać dojrzałość, która szalenie mi się podoba, bo nie jest wymuszona i doskonale pasuje mi do obrazka, czyli ludzi, których widzę na scenie. Co jest oczywiście paradoksem, bo piosenki z Industrial Silence mają dwadzieścia lat, więc powstały, gdy muzycy było ludźmi wchodzącymi w życie, a nie ustatkowanymi panami na etatach z bagażem doświadczeń.
Jak po koncercie halowym dla kilkunastu tysięcy fanów docenić produkcję małego, klubowego koncertu? Da się bez problemu! Madrugada postawiła na sprawdzone patenty oraz dwa gadżety. Po pierwsze były światła, i to naprawdę nie byle jakie, po drugie z rzutnika wyświetlano animacje do wybranych utworów. Po trzecie Sivert zaopatrzył się w latarkę, którą wykorzystał w jednym z utworów świecąc na publiczność, gdy światła zgasły. Po czwarte ubrał kamizelkę z cekinami, od której odbijało się światło tworząc fajny efekt rozchodzący się na cały klub. Po piąte w pewnym momencie zbiegł ze sceny do fosy i stanął na barierce wchodząc w największą tego wieczora interakcję z fanami. Słowem, da się, tylko trzeba mieć pomysł!
Ale i bez tej latarki, cekinów i animacji byłoby rewelacyjnie. To był jeden z tych koncertów, na których dobra zabawa, świetna atmosfera i radość z bycia tu i teraz robią więcej niż tysiące dolarów władowane w bajery. Myślę, że wszyscy, którzy byli tamtego wieczoru w Columbia Theater czuli magię wydarzenia, w jakim biorą udział. Entuzjastycznie reagowali na każdą kolejną piosenkę i wiecie co? Bardzo miłą odmianą po Łodzi było pójście na koncert, na którym telefony komórkowe nie były non stop w użyciu. Oczywiście były osoby, które nagrywały, robiły zdjęcia, ale raczej uwieczniały momenty, a nie rejestrowały cały koncert.
Po zagraniu piosenek z debiutanckiej płyty zespół wrócił na scenę z Black Mambo, Only When You’re Gone, czy fantastycznym Majesty, a koncert zakończył utworem Valley of Deception. A ja cieszyłam się, że czeka mnie jeszcze jeden wspólny wieczór z ich muzyką na żywo, bo ten jeden to było zdecydowanie za mało.
Nie mogę Was zapewnić, że podczas koncertu w Warszawie (bilety – tutaj) będzie tak samo magicznie, jak było w Berlinie – tam publiczność chłonęła każdą nutę i entuzjastycznie reagowała na każdy utwór – ale mogę obiecać, że jeśli zdecydujecie się pójść do Nieba, Madrugada zrobi wszystko, żebyście wyszli oczarowani. Ja już się nie mogę doczekać drugiego koncertu w Berlinie! I coś czuję, że jeśli nadarzy się okazja to nie będzie to drugi i ostatni raz…