Siadając do pisania relacji z sobotniego koncertu MROZA w poznańskiej Tamie mam nieodparte wrażenie, że był to jeden z jego ostatnich klubowych koncertów na dłuższy czas. Nie nawiązuję do tego, że zbliża się lato, plenery i różnej maści festiwale, a do faktu, że Mrozu dotarł do punktu, w którym wyprzedanie tysiąca biletów nie stanowi żadnego wyzwania. I dobrze, bo album Złote Bloki, o którym pisałam kilkanaście dni temu to kopalnia przebojów. Poznański koncert potwierdził nie tylko to. Pokazał, że muzyczne lato w Polsce drugi rok z rzędu będzie należało do tego człowieka.
Trzeba przyznać, że Złota Trasa zostawia mnóstwo niedosytu, bo nie dość, że zdumiewająco krótka, to jeszcze ponadprzeciętnie dobra. Rzadko mam przyjemność stania na koncercie w tłumie, co bez względu na koncert zawsze daje więcej emocji i dostarcza lepszych wspomnień. Wczoraj był ten jeden z razów, więc mogłam posłuchać, jak publiczność reaguje na utwory i co mówi w ich trakcie. Nasłuchałam się całkiem sporo, bo koncert trwał ponad półtorej godziny. Jedna z wymian zdań bardzo mnie urzekła, bo dotyczyła kondycji wokalnej Mroza. Państwo byli zdumieni, a zdumienie wyrażali powątpiewaniem, że wokalista może brzmieć na żywo niemalże tak samo, jak na studyjnym albumie. Najlepszą recenzją tego, jak dobry wokalnie był to koncert niech będą słowa, cytuję: kurwa, to nie powinno tak brzmieć! wyrażające zachwyt zmieszany z niepewnością. Ostatecznie nie wiem, czy koncert przekonał ich, że Mrozu śpiewa na żywo, czy wrócili do domu zmieszani i włączyli płytę, żeby wrócić do rozmowy. Cokolwiek się nie wydarzyło po koncercie, w jego trakcie wydarzyło się mnóstwo dobrego.
Przede wszystkim można było posłuchać niemalże wszystkich utworów z płyty Złote bloki. Setlista składała się z 20 kompozycji, w których tylko nieliczne pochodziły z wcześniejszych płyt – Napad, Pablo E., Aura, Szerokie Wody, Jak nie my to kto. Nie zabrakło pierwszego wielkiego przeboju Mroza, nagranego z perspektywy czasu w jakichś zupełnie odmiennych realiach, które doskonale pokazują kondycję polskiego przemysłu muzycznego w 2009 roku, Miliony moment. Otaczający mnie ludzie powtarzali, że nie wierzą, że słyszą ten utwór i czuli wyraźną ulgę, że mimo wszystko, Mrozu znalazł sposób, żeby potwornie kiczowaty utwór wpleść do repertuaru pełnego zdecydowanie ambitniejszych nagrań. Niezmiennie od lat, bo pisałam już o tym w jednej z relacji, uważam że nowa wersja Miliona Monet powinna zostać zarejestrowana i wydana, choćby po to, żeby pokazać, jak różnie może brzmieć piosenka w zależności od produkcji, instrumentarium i pomysłu. Potrafię jednak rozumieć, dlaczego może się to nigdy nie wydarzyć… Po cichu liczę, że Mrozu pokusi się o koncertowy album, bo Złota Trasa na niego zasługuje.
To niespełna dwie godziny dobrej zabawy, sporadycznie przerwanej krótkimi dialogami i równie rzadko wyciszonej balladami. Pierwsza, i to tak naprawdę ballada w mocno umownym ujęciu, pojawiła się jako 9. w slocie. Zabrzmiało wówczas Palę w Oknie, później pojawiła się Zima i to był jedyny moment tak długiego zwolnienia. Muzykom trzeba oddać nie lada kondycję, a fanom pod sceną winszuję odbytego treningu. Nie jedna Anna lub Ewa byłyby z Was dumne, bo takie cardio to nie byle co! Główny set zamknięto singlem Szerokie Wody, a więc stosowany rok i dwa lata temu patent zamykania koncertu właśnie tym utworem przetrwał.
Już na wstępie, a ten rozpoczął się interesującym intro do Betonowego lasu było energicznie i energetycznie. Błyskawicznie nastąpiło przejście do Galacticos, które muszę przyznać trochę mnie na żywo rozczarowało, ale może to było mylne wrażenie, a później rozbrzmiał Poligon z gościnnym udziałem Donguralesko, co publiczność przyjęła z zadowoleniem, choć chyba było zbyt wcześnie, żeby poczuć konieczność obecności obok Mroza jeszcze innego artysty. Doceniam jednak, że odtworzono albumowy duet, bo takich okazji nie ma wiele. Pozostałe wydane na Złotych blokach duety wybrzmiały bez udziału gości, w tym singlowe Za daleko oraz Nogi na stół.
Bis był nieunikniony, bo tłum nie tylko nie miał ochoty iść do domu, ale też zdaje się, że nie poczuł, że zagrano już 15 utworów. Mrozu z zespołem, liczącym siedmiu muzyków, wrócił błyskawicznie grając pięć dodatkowych utworów, w tym ponownie Złoto i Jak nie my to kto. Rozbrzmiało 4 dni z nowego albumu, przebojowo-porywająco-dyskotekowe Bez snu i wspomniane już Miliony Monet. Trudno mi powiedzieć, kiedy impreza rozkręciła się na dobre, ale wiem, że skończyła się zdecydowanie za szybko. Bardzo lubię – i cenię – poczucie niedosytu. Teraz wyczekuję informacji, że Mrozu zabiera kolegów z zespołu na tzw. halową trasę, bo nie tylko zasługuje na większe sceny, ale przede wszystkim udźwignie to koncertowo.
Latem MROZU będzie jedną z gwiazd trasy koncertowej Letnie Brzmienia. Bilety – i karnety – można kupić tutaj.