Zespół Muchy wspólnie z zacnym gronem przyjaciół podbił wczoraj poznańską Tamę. Przed wyjściem na scenę zapowiedziano ich jako legendę tego miasta, w trakcie koncertu to potwierdzili, a po koncercie mogę bez przesady stwierdzić, że to jeden z najlepszych polskich zespołów koncertowych. A widziałam już wystarczająco wiele, żeby wiedzieć, że punkowa energia potrafi błyskawicznie siąść. Muchy zamykały mini festiwal zorganizowany przez Estradę Poznańską, wydarzenie które ma szansę na stałe wpisać się na listę cyklicznych imprez w Poznaniu. I słusznie, bo to miasto potrzebuje nie tylko większej liczby koncertów Much, ale też ciekawych wydarzeń koncertowych.
W połowie roku zespół Muchy powrócił z nowym albumem. O płycie Szaroróżowe pisałam w superlatywach, zachwycałam się brzmieniem, tekstami oraz gośćmi specjalnymi, którymi ten krążek jest naszpikowany, a mimo to nadal brzmi jak pełnoprawna płyta Much. Był to muzyczny powrót w dobrym stylu, ale nie da się ukryć, że to koncertowe Muchy są najlepsze. Koncert w Tamie był niepowtarzalną okazją, żeby po pierwsze posłuchać Much po przerwie – dwa wcześniejsze koncerty przeszły mi koło nosa z powodu innych koncertów. Była to też okazja, aby przekonać się, jak materiał z Szaroróżowe sprawdza się w połączeniu z utworami z płyty Terroromans czy Notoryczni debiutanci. Słowem, z klasykami, które zdawały się mieć ciut inną energię.
Nie było to złudzenie. Stary materiał Much ma w sobie więcej rock and rollowej energii, daje zespołowi więcej przestrzeni do szaleństwa i pewnej figlarności. Nowy jest bardziej melodyjny, co w połączeniu z kultowymi kawałkami tworzy mieszankę wybuchową. Zdecydowanie nie ma miejsca na ocenianie, co wypada na żywo lepiej, bo w każdym utworze słychać, czuć i widać, że pochodzi z serca, a koncertowa energia jest adekwatna do momentu. I tu trzeba chłopakom wpisać do biografii, że potrafią utrzymać wysoki poziom energii przez ponad dwie godziny grania. Mogą więc spokojnie dzielić scenę z zespołem Green Day, który podobnie jak Muchy też zdaje się nigdy nie mieć dość. A żeby było ciekawiej, niewiele było momentów wytchnienia, a ten najdłuższy zdążył się dość wcześnie, bo mniej więcej w pierwszej części koncertu podczas zaśpiewanego z Moniką Borzym Guliwer.
Monika była jedną z gościń koncertu i zadomowiła się na scenie na kilka piosenek – Na pół, Lato 2010, Złocenia i właśnie Guliwera, czyli właśnie te, które nagrała z zespołem na Szaroróżowe. Chemia z Muchami była widoczna, doskonała zabawa również, ale odniosłam wrażenie, że Monika skradła na te kilka minut show, zasłaniając swoim mocnym wokalem Michała. Z perspektywy całego koncertu był to najwyraźniejszy pokaz tego, na jakie przyjacielskie jam session zostałam zaproszona (Estrada, dzięki za wejściówkę!). Owszem, Muchy miały mnóstwo solowych momentów, dawały czadu, ożywiały wspomnienia takimi utworami jak Zapach wrzątku, Notoryczni Debiutanci, Galanteria, Nie przeszkadzaj mi bo tańczę, Przesilenie, Miasto doznań z papierowymi samolotami wysyłanymi w stronę sceny przez fanów, ale między tymi momentami scenę przejmowali goście.
Zaczęło się od Kasi Nosowskiej i Pawła Krawczyka w utworze Psy Miłości, później pojawiła się wspomniana już Monika Borzym. Był też Zbigniew Krzywiński z magiczną solówką w Nie tak, Jan Borysewicz w tytułowym Szaroróżowe oraz Bela Komoszyńska, żeński głos tego singla. Sorry Boys, w którym śpiewa Bella występował przed Muchami, więc ponowne spotkanie z głosem Beli było wisienką na torcie. Bez zaskoczenia publiczność najgoręcej przyjęła Nosowską i Borysewicza, dwie legendy polskiej sceny, które uświetniły koncert, ale nie odebrały Muchom światła. Było coś magicznego w oglądaniu na scenie kilku pokoleń muzyków, stojących ze sobą ramię w ramię, współpracujących i teraz już wspólnie kształtujących polską scenę muzyczną. Muszę wspomnieć, że Jan Borysewicz jest w doskonałej formie, wciąż z tym samym uśmiechem grający solówki na gitarze i cieszący się ze stania na scenie. Bardzo przyjemnie się go podziwia w akcji.
Takie muzyczne widowiska nie zdążają się często. Przede wszystkim wcale nie jest łatwo zgromadzić w jednym miejscu tylu muzyków, ale jeszcze trudniej jest stworzyć atmosferę grania ze znajomymi, przyjaciółmi, dla grupy przyjaciół i znajomych. A koncert w Tamie bezsprzecznie był właśnie takim koncertem. Pozostawił też duży niedosyt koncertów Much, zespołu koncertowo doskonałego, który gra zdecydowanie zbyt rzadko. O tym, jak wyjątkowy był to koncert niech świadczy jeden z materiałów pokazanych w przerwie między piosenkami i prywatna opowieść Michała dotycząca odejścia bliskiej dla niego osoby. Kto był, ten wie.
Dla Organizatorów wielki plus za scenografię. Byłam w Tamie nie raz, ale tak przygotowanej przestrzeni i sceny nigdy nie widziałam – efektownie, ale też bez przesady, adekwatnie do koncertu, a jednocześnie z polotem. Był widoczny na nagłówkowym zdjęciu mały telebim, nagrania wyświetlane w trakcie koncertu (od teledysków po filmiki), czasem pokazywano bezpośrednio to, co działo się na scenie. Bardzo efektownie to wyszło. Byle do następnego!
PS Fotografowanie koncertu leżało po stronie Organizatora. Gdy udostępnią jakieś zdjęcia może edytuję tekst.