Wybranie się drugi raz na koncert PVRIS miało dwa ukryte cele, o których już od dłuższego czasu wspominałam na Facebooku. Pierwszym było sprawdzenie, jak Lynn, wokalistka, rozwinęła się przez ten rok wokalnie, – mój pierwszy koncert PVRIS to kwiecień 2016 – a drugim posłuchanie na żywo nowych piosenek. Byłam przekonana, że ta mini trasa koncertowa po Europie nie jest takim sobie ot wypadem na Stary Kontynent, a wyjazdem bezpośrednio połączonym z premierą nowego singla, zapowiedzią płyty i całą tą szopką zwaną początkiem cyklu promocyjnego.
Od 30 kwietnia wiadomo już, jak brzmi singiel Heaven oraz kiedy ukaże się płyta All We Know Of Heaven, All We Need Of Hell. Stanie się to 4 sierpnia. Ja od wczoraj wiem także, jak brzmi na żywo druga z nowych piosenek, niewydana w wersji albumowej. Znam też odpowiedź na to najważniejsze pytanie – czy Lynn Gunn przestała być szczeniaczkiem?
O co chodzi ze szczeniaczkiem? Tekst sprzed roku to wyjaśnia
PVRIS zapowiedzieli dwa koncerty w mogącym pomieścić 2 tysiące osób O2 Shepherd’s Bush Empire w Londynie. Ten drugi chyba trochę dla szpanu, bo przez kilka miesięcy nie mogli go wyprzedać… Ostatecznie, przynajmniej oficjalnie, się to udało i dzisiaj zagrają tam po raz drugi. Czy żałuję, że mnie tam nie będzie? Czy czuję niedosyt po tym koncercie? Odpowiedź na te dwa pytania brzmi: nie. Czuję się zawiedziona i trochę zdezorientowana.
Tym, którzy kompletnie nic o PVRIS nie wiedzą należy się słowo wyjaśnienia. To zespół, który w 2014 roku wydał rewelacyjnie wyprodukowany debiutancki krążek. Pojechał w trasę koncertową z Fall Out Boy, a w tym roku rusza pokoncertować z Muse i 30 Seconds to Mars. Nie mają na koncie spektakularnych sukcesów, nagród, czy wielkich wyprzedanych tras koncertowych, ale mają debiutancką płytę, której może im zazdrościć nie jeden debiutant. Na wersjach studyjnych brzmią jak zespół, w który zainwestowano grube miliony dolarów, kompletnie nie, jak trio złożone z nikomu szerzej nieznanych muzyków. Grają dużo, są silnie promowani, mogłoby się zdawać, że to jeden z tych zespołów, które za rok, dwa staną się wielkie niczym Twenty One Pilots.
Gdy posłucha się takiego świetnego pierwszego albumu człowiek ma ochotę pędzić na koncert, żeby przekonać się, jak brzmi on na żywo i jak bardzo ta muzyka zyskuje w koncertowym wydaniu. Być może jeśli chodzi się na koncerty rzadko, nieczęsto lub wręcz wcale, nie zwraca się na pewne rzeczy uwagi. Z pewnością nie zwraca się na te same rzeczy uwagi, gdy cały koncert się skacze, krzyczy i bardziej skupia na zabawie niż na słuchaniu. Natomiast jeśli idzie się na koncert w celu przysłuchania się wokalistce to słyszy się, że Lynn wciąż jest szczeniaczkiem.
Muzycznie, nawet widowiskowo, bo zainwestowali w panele świetlne i laterenki, wypadają bardzo dobrze. Nawet od strony takiej czystej performerki, gdzie trzeba zagadać do ludzi, zachęcić ich do aktywności, Lynn doskonale sobie radzi. Jest trochę wycofana, ale potrafi się odezwać i pozaczepiać ludzi. Nie potrafi natomiast śpiewać i trzymać się tego, co nagrali w studiu nagraniowym. Bardzo się rozczarowałam, bo myślałam, że przez ten rok, poza zmianą koloru włosów, Lynn zainwestuje czas w lekcje śpiewu. Tutaj nie chodzi o to, żeby zaczęła być drugą Adele, ale o zwykłą umiejętność trafiania w dźwięki. Myślę, że takim kuriozalnym punktem koncertów PVRIS są te momenty, w którym Lynn wie, że nie wyciągnie, więc nawet nie próbuje i zachęca fanów, żeby zaśpiewali za nią.
Dziwna była też koncertowa setlista. Zagrali 12 piosenek, czyli generalnie naprawdę mało, bo w kwietniu 2016 w Berlinie zagrali tyle samo, a wtedy grali też utwór niewydany na płycie. Koncert mógł spokojnie składać się z 13 piosenek, plus tej jednej, nowej, niewydanej. Otworzyli go wydaną na reedycji płyty White Noise, piosenką You and I, po której pojawiło się Fire. Ogólnie spoko, bo można było sobie poskakać i już na starcie się zmęczyć. Ale już na piątej piosence spadliśmy do poziomu końcówki koncertu, czyli dwóch utworów w wersji akustycznej.
Zazwyczaj gramy je na końcu, ale dzisiaj postanowiliśmy zrobić to inaczej – Lynn Gunn
Tak oto usłyszeliśmy akustyczne White Noise i Ghosts. Zamysł naprawdę fajny, każdy wielki band próbuje umieszczać w secie spowalniacze, żeby było klimatycznie, żeby odpocząć i żeby ludzie na chwilę przestali dzikusować. Pytanie tylko, dlaczego tak wcześnie? Jako druga piosenka, po tych akustycznych, pojawiła się świeżynka, nowinka. Kawałek Half, którego wersji studyjnej jeszcze nie udostępniono, a która pewnie będzie równie dobra, jak wersja studyjna Heaven, które zagrali na bis. W Half Lynn dorwała się na chwilę do perkusji, w Heaven do klawiszy. Jest więc ewolucja w stronie widowiskowej, taka na plus, którą jak najbardziej doceniam. Mimo tego całego marudzenia.
Najsmutniejsze w tym moim koncertowym doznaniu jest to, że po premierze All We Know Of Heaven, All We Need Of Hell znów się podekscytuje ich brzmieniem, wokalami Lynn i pewnie wpadnie mi do głowy, żeby kupić bilet na jesienną trasę. A potem wrócę z koncertu i znów uznam, że poza oprawą, i ewentualnie nowym materiałem, nic się nie zmieniło.
Wkurza mnie to, bo ten zespół ma potencjał na stanie się naprawdę dobrą kapelą. Taką choćby pokroju The Pretty Reckless. Mają wszystko – świetnych muzyków, świetnych producentów, świetny materiał, rosnące grono fanów. Nie mają tylko wokalistki, która, jak to mówią Anglosasi, potrafi oddać sprawiedliwość temu wszystkiemu, nie niszcząc piosenek na koncertach.
Gdzieś głęboko mam wciąż nadzieję, że pewnego dnia Lynn znajdzie sobie nauczyciela śpiewu, który pokaże jej kilka sztuczek, nauczy panować nad tym, co ma w gardle i dzięki temu ich występy wejdą na wyższy poziom. Na razie pozostaje mi czekać na nową płytę, która przypuszczam, że będzie dobra. Godna posłuchania, chociaż prawdopodobnie nie będzie bardzo inna od debiutanckiej.
Pozostałe zdjęcia z koncertu opublikowane na stronie magazynu RockSound są dostępne tutaj