Farro – Walkways – recenzja

Pięć lat zajęło Joshowi Farro stworzenie materiału, jaki chciałby nazwać debiutancką, solową płytą. Od ostatniej, wydanej jeszcze z Paramore minęło sześć lat. Przemysł muzyczny się zmienił, fani w większości wybaczyli mu gwałtowne odejście z zespołu, ale on nie zapomniał, w czym tak naprawdę jest dobry. Dzisiaj ukazał się pierwszy solowy longplay Farro, Walkways. Album daleki od ideału, ale dobrze pokazujący talent i dający nadzieję, że to tylko nieśmiały start.

W gąszczu wywiadów poprzedzających premierę płyty, Josh opowiadał, jak to długo przekonywał sam siebie do zostania wokalistą. Tłumaczył się brakiem charyzmy, nikłym doświadczeniem w śpiewaniu i wprost mówił, że wstydził się własnego głosu. A ten ma całkiem podobny do młodszego brata, który solową karierę rozpoczął już kilka lat temu.

Obiecujący start

Premierę albumu zapowiadano z przyjemnym rozmachem, publikując wybrane utwory. W rezultacie jeszcze przed oficjalnym udostępnieniem całości poznaliśmy połowę płyty. Plus tej sytuacji był taki, że łatwo można było wybrać najlepszą piosenkę i uczepić się myśli, że wśród tych niewydanych są podobne, a może i lepsze. W ten właśnie sposób polubiłam singiel On A Wire, którego początkowe riffy zwiastowały mocniejsze, bardziej zdecydowane granie. Z całej opublikowanej przed premierą trójki – Cliffs, On A Wire i Home – to właśnie ta piosenka sugerowała, że Josh może odważyć się na coś innego niż ballada. Pytanie brzmiało – czy zechce?

Dziesięć tradycyjnych, co do długości utworów sprawia, że Walkways to krótka płyta, trwa niecałą godzinę. Ma jednak trzy plusy – pierwszym są partie gitary, drugim perkusji a trzecim teksty piosenek. Farro dał się już poznać, jako świetny kompozytor i tekściarz, a na własnej płycie jedynie to potwierdził. Przypomniał, że potrafi korzystać z możliwości gitary i umie pisać interesujące, metaforyczne teksty. Na perkusji, w większości utworów, zagrał dla niego młodszy brat, a momentami można uchwycić ten charakterystyczny dla Zaca styl. Nie powiem, że nie przypomina on pierwszych albumów Paramore, ale tak naprawdę Walkways ma się nijak do tego, co Josh zrobił z macierzystym zespołem.

Na spokojnie

Solowo wydał bardzo liryczną, spokojną płytę, na której brakuje kopa. Jego przebłyski słychać w utworze Color Rush i On A Wire, ale reszta piosenek jest już mniej żywiołowa, dość monotonna. Utrzymana w klimacie nostalgii zmieszanej z melancholią, kojarząca się z muzyką kolesia, który siada na moście i gra do księżyca. Ewentualnie siedząc na stołku w zadymionym barze, w którym tańczą lekko pijani zakochani kowboje. Nie ma w tym graniu niczego złego, ale po kilkukrotnym przesłuchaniu całej płyty można odnieść wrażenie, że czegoś w niej brakuje. Elementu zaskoczenia, mocniejszego wokalu i większej odwagi. Poczułam, że śpiewając, swoją drogą naprawdę piękne, Dear Love i Islands, Josh czuje się bardzo bezpiecznie. A biorąc pod uwagę, że podobnych stonowanych utworów jest na płycie jeszcze kilka, dobrze widać, że postarał się, aby tak właśnie było. Bezpiecznie.

Jesienią Josh rusza w miesięczną trasę koncertową po Stanach Zjednoczonych. Będzie suportował The Rocket Summer. Ciekawe, jak Walkways wypadnie w wersji koncertowej. Istnieje szansa, że występami na scenie obudzi w sobie sceniczne zwierze, da się porwać chwili i uzna, że bezpieczny rejon ballad to jednak zbyt sielska sceneria i potrzebuje większego kopa. Byłoby to naprawdę ciekawe wydarzenie, bo przez lata pozwalał sądzić, że jest raczej zamkniętym człowiekiem, który emocje chowa gdzieś głęboko i wzbrania się przed ich upublicznianiem. Ale teraz został artystą solowym i sam, nazwiskiem i twarzą, musi bronić swojej muzyki. Może to trochę go odmieni. A może Walkways to właśnie prawdziwa twarz Josh Farro?

Pozostaje obserwować dalsze kroki, sprawdzać listę europejskich koncertów, a raczej liczyć, że taka się pojawi i patrzeć, jak Farro buduje swoją solową karierę. Tym razem na własnych zasadach, pod okiem osobiście dobranych ludzi i szyldem własnej wytwórni płytowej. Oby Walkways był tylko nieśmiałym początkiem.