Igrzyska Śmierci – Kosogłos – recenzja

Wszystko, co dobre, kiedyś się kończy. W kinach tłumy pożeraczy popcornu i siorbaczy coca-coli pędzą na seans ostatniej części Igrzysk Śmierci. Film, z resztą zgodnie z prognozami, bije rekordy popularności nie tylko w Polsce. Druga część Kosogłosa jest zakończeniem książkowej trylogii, która przez ostatnie lata wywoływała rumieńce na twarzach ludzi. Szybko okazało się, że nie jest to kolejna trywialna saga dla najmłodszych. Przygody Katniss, dziewczyny igrającej z ogniem, przeniesione na wielki ekran okazały się historią walki z systemem, a nie łzawym romansem, którego niektórzy się spodziewali.

Co tak właściwie przyciąga ludzi do kina? Czy ostatnia ekranizacja trzyma poziom? Czy warto było rozbijać książkę na dwie części? I wreszcie, czy Jennifer Lawrence jest już symbolem kinowego sukcesu?

Na pół

Przyjęto się, że z książkowej trylogii tworzy się czteroczęściową ekranizację. Powodem takiego działania ma być niemożliwość wiernego odzwierciedlenia zakończenia książki w 160-minutowym filmie. Faktycznie czasami tak jest, że książka zamykająca serię jest tak rozbudowana, że chcąc jak najwierniej zaprezentować jej treść jedyną słuszną drogą wydaje się podzielenie scenariusza na pół.

Niby to dobrze, bo dobra ekranizacja jest na wagę złota i czasami lepiej przeciągnąć wątek niż pominąć kilka pobocznych zasłaniając się brakiem czasu i za małym budżetem.  Na to ostatnie twórcy Igrzysk Śmierci nie mogą narzekać, chociaż można się zastanawiać, czy inwestowanie w czwartą część rzeczywiście miało większy sens.

Minusów przemawiających za niedzieleniem książki na pół widzę więcej niż ewentualnych plusów z tego wynikających. Po pierwsze trzeba iść do kina dwa razy, a czas to pieniądz. Jeśli o pieniądzach mowa to chyba nie trzeba tłumaczyć, że dodatkowy film to niezły zastrzyk gotówki. I to dla wszystkich, z autorką książki włącznie. Ale chyba największym minusem jest jednak to, że trzeba na to zakończenie trochę poczekać. W tym wypadku trochę oznaczało równy rok. Na szczęście było warto.

Od walki do rozterki

Igrzyska Śmierci: Kosogłos II to, w przeciwieństwie do pierwszej części, film nastawiony na wewnętrzne przeżycia głównej bohaterki. Walka też jest, nawet sporo, ale bądźmy szczerzy – zaskoczeń, efektów specjalnych i zwrotów akcji z pierwszego, czy drugiego filmu tutaj nie ma. Już się trochę oswoiliśmy z możliwościami twórców igrzysk i trudno nas zaskoczyć. Pękające budynki, wybuchające miny, rozpływający się w powietrzu ludzie, albo glutowate istotny nie są niczym nowym. W tej części widać natomiast, jak wiele efektów powstało drogą komputerową. To nie tak, że wcześniej ich nie było. Tylko teraz, gdy walki są już mniej wciągające, można się skupić na szczegółach. A to działa raczej na niekorzyść, zwłaszcza, gdy wiele z tych efektów znasz z gier komputerowych.

W poprzednich częściach serii fascynowały nas przebiegi brutalnych igrzysk, ale teraz możemy zaobserwować, jak wielką przemianę przeszła Katniss. Wydoroślała, dojrzała i zaczyna dostrzegać, że manipulacja systemu sięga głębiej niż jej się do tej pory wydawało. Brutalnie uświadamia sobie, jak bardzo została wykorzystana i oszukana, oraz jak wiele poświęciła dla celu, który tylko pozornie był pod jej kontrolą.

Mówiąc szczerze to właśnie te ideologiczne wątki, perfidne zachowania władzy wobec obywateli i przedmiotowe traktowanie ludzi, przyciągnęły mnie do tego filmu. Pod tym względem zakończenie filmu, zbieżne z zakończeniem książki, bardzo mi się spodobało. Nie było sielanki, chociaż sielski obrazek był, a zaakcentowanie wątpliwości, jakie wciąż nosi w sobie Katniss. Dla walki o lepsze jutro poświęciła rodzinę, przyjaźń i dom. W zamian dostała pozorny spokój, a z symbolu walki stała się wrogiem. I to tylko dlatego, że kogoś trzeba było obwinić.

Magiczna Jen

Jennifer Lawrence daleko do aktorki, która kojarzy się tylko i wyłącznie z Igrzyskami Śmierci, ale to dzięki niej produkcja weszła na wyższy poziom. Nie wszyscy ufają jej talentowi, niektórzy twierdzą, że ma po prostu szczęście do dobrych ról, ale jako waleczna Katniss sprawdziła się idealnie. W filmie to ona przyciąga największą uwagę i dzieje się tak nie dlatego, że jest odtwórczynią głównej roli. Historia kina zna wiele przypadków, w których aktorzy drugoplanowi kradli całe show. Tutaj ani Josh Hutcherson ani Liam Hemsworth nie byli w stanie jej zagrozić. Blisko była jedynie Julianne Moore wcielająca się w rolę Prezydent Coin, ale przecież właśnie tego dobrego występu wszyscy od niej oczekiwali.

Nie wiem, czy to przez charakterystykę postaci, czy przez brak zdolności aktorskich, ale Josh jako Peeta bywał irytujący. W tej części filmu kompletnie do mnie nie przemawiał, ale nie wykluczam, że ma to silny związek z niewyraźną, zagubioną i schowaną w cieniu postacią, jaką przyszło mu zagrać. Wyprany z życia Peeta był kompletnie pozbawiony emocji, a te negatywne wydawały się mało przekonujące. No i trudno nie zwrócić uwagi na scenę na łóżku szpitalnym, która mocno podkreśliła, że Josh jest niski. Ogólnie wszystko byłoby okej, gdyby nie fakt bardzo niekorzystnego ujęcia. Jak widać, rzuciła mi się w oczy.

Ostatnia filmowa część Igrzysk Śmierci nie jest moją ulubioną i nie zrobiła na mnie takiego wrażenia, jak pierwszy film z serii. Doceniam wątek refleksyjny, grę aktorską i milionowy budżet, który w tym filmie widać, bo naprawdę go widać, ale jednak jestem zdania, że udałoby się, z powodzeniem, zakończyć film na trzech częściach. Nie straciłby na tym scenariusz, a fabuła nadal mogłaby być wierna tej książkowej. Na pewno warto pójść do kina, jeśli widziało się poprzednie ekranizacje, ale nie warto liczyć na zaskoczenia. Polecam oglądać dwie ostatnie części jedna po drugiej. Wtedy efekt finalny powinien być lepszy.