Marcelina – Gonić Burzę – recenzja

Gdy byłam dzieckiem mówiło się, że dopiero po wydaniu trzeciego albumu poznaje się artystę. Dwa pierwsze miały być rozgrzewką, eksperymentem, a nierzadko drugi brzmiał łudząco podobnie do pierwszego, co było wynikiem twórczego pośpiechu. Nie wiem, czy Marcelina chciałaby, aby jej trzeci studyjny album definiował ją, jako artystkę, ale dla mnie to jej pierwsza płyta, z którą się zaprzyjaźniłam.

Wzięto mnie pod włos, w podstępny sposób serwując singiel z pazurem. Gdyby nie piosenka Nie mogę zasnąć, raczej nie zwróciłabym większej uwagi na album Gonić burzę. Mimo że koncertowo Marcelina rzeczywiście skradła moje serce.

Moc pierwszaka

Życie nauczyło mnie, że płyty nie powinno się oceniać po pierwszym singlu, bo ten jest zazwyczaj kompletnie niereprezentatywny, najczęściej z zacięciem radiowym i średnią oryginalnością. Oczywiście od tej zasady są wyjątki, zwłaszcza, gdy ktoś stoi obok dużych rozgłośni i niezbyt usilnie puka do ich drzwi. Przyznaje się – Marcelina kupiła mnie pazurem i zadziorem ukrytym w Nie mogę zasnąć. Dałam się podejść i pozwolić, aby premiera płyty stała się ważnym wydarzeniem. Na szczęście nie żałuję, chociaż mogło być różnie.

Brudne i dość nieoczywiste brzmienie pierwszego singla zapowiadało ciekawą, odważną i przede wszystkim ostrzejszą płytę. W tym momencie powinnam się obrazić i powiedzieć, że zostałam oszukana, bo Nie mogę zasnąć to czarna owca. Czarna albo biała, ważne, że jedyna tak mocno wyróżniająca się brzmieniem piosenka na całym albumie. Nie ma drugiej takiej, nie ma drugiej z pazurem, ale jakimś magicznym sposobem Gonić burzę mnie wciągnęło. I to jeden z tych nielicznych przypadków, gdy pierwszy singiel miał na mnie duży, pozytywny wpływ.

Doprawione smakiem

Lubię minimalizm. W otoczeniu, w ubiorze, a w muzyce przede wszystkim. Zwłaszcza teraz, gdy włączając radio słyszę ciągle jeden utwór, a wszystko dookoła brzmi, jakby wyszło spod ręki jednej osoby. Nawiasem mówiąc tak właśnie jest, bo pewien Szwed trzęsie popowym rynkiem już od ładnych paru lat. Na szczęście nie trzęsie naszym, więc Marcelinie udało się wybrać minimalistyczną drogę. I wyjść z tego z tarczą.

Istnieją trzy rzeczy, które przychodzą mi do głowy, gdy myślę Marcelina – nieoczywista barwa głosu, gitara i talent do budowania tekstów opartych na intrygujących metaforach. Przeczytałam gdzieś, że akurat to ostatnie sprawia, że brzmi dziecinnie i śmiesznie. Zapadło mi to w pamięć i rozbawiło. W moim odczuciu istnieje duża różnica między kreowaniem się na oryginalnego tekściarza, które finalnie przeradza się w grafomanię niegodną nawet zajmowania miejsca na półce, a inteligentnym połączeniem słów, z których stworzy się ładny tekst. I piszę to zdając sobie sprawę, że wielu ludzi uważa niezrozumiałe dla siebie teksty za przejaw czyjegoś wysokiego poziomu artystycznego, w ten sposób siebie sprowadzając do poziomu ćwierćinteligenta.

Marcelinie udaje się używać metafor w taki sposób, że gdy trzeba teksty brzmią zabawnie, gdy trzeba melancholijnie. Nic na siłę, nic sztucznego, łączenie słów zdaje się przychodzić jej z łatwością. A sztuką jest muzyką tworzyć odpowiedni nastrój, muzyką bawić, zachęcać do refleksji i zabawy. U Marceliny ta sztuka się udaje, udaje się też zachować w tym autentyczność i brzmieć wiarygodnie. Słuchając płyty można odnieść wrażenie, że z jednej strony tworzy ją osoba optymistycznie patrząca na świat, czerpiąca radość z tego, co ją otacza, a z drugiej strony ta sama osoba wciąż czegoś szuka, ciągle się przemieszcza i nieustanie pogrąża się w rozmyśleniach.

Nie pozostało wielu artystów, którzy porywają się na śpiewanie w języku polskim. Tłumaczą, że po polsku śpiewa się trudno, jakby w ten sposób unikając przyznania się, że nie ma wielu odważnych, którzy piszą teksty w naszym języku. A przecież bez polskiego tekstu, nie ma śpiewania po polsku… Ja w tekstach śpiewanych przez Marcelinę nie dostrzegam dziecinności i śmieszności. Dostrzegam autentyczność i prawdę.

Zaczarowany krążek

Gonić burzę czaruje też klimatem stworzonym w oparciu o gitary i perkusję. Sztuką jest nie skorzystać z całego dobrodziejstwa elektronicznego inwentarza, a doprawić album ze smakiem, dobierając tylko to, co rzeczywiście może upiększyć całość. Idealnym przykładem pięknej piosenki jest w tym momencie moja faworytka, utwór Liliowa. Rozpoczynająca się partią skrzypiec ballada pokazuje typową dla piosenkarki dziewczęcość i dużą wrażliwość, chociaż nadal nie wiem, czy właśnie taka jest Marcelina.

Będąc na jednym z jej koncertów miałam szansę przekonać się, że ta dziewczyna to przede wszystkim niezły ładunek energetyczny i właśnie takiej czystej i autentycznej energii nie brakuje na tej płycie. Wystarczy posłuchać piosenki Świt, Czarna Wołga albo Chandra, żeby się o tym przekonać. Swoją drogą, Chandra to mocno folkowy utwór, a Czarna Wołga najbardziej zbliża się do pierwszego singla. Wszystkie warte przesłuchania.

Lubię płyty, na których opowiadane są historie. Albumy, na których przeplatają się różne emocje, ale wszystko brzmi, jak bardzo dobrze przemyślana i zrealizowana całość. Gonić burzę śmiało wskakuje na listę takich właśnie płyt, a Marcelina do katalogu młodych, polskich artystów, których trzeba śledzić i wspierać.