Nina Kinert bardzo długo kazała czekać na swoją nową płytę. Po fantastycznym Red Leader Dream z 2010 roku aż pięć lat zajęło jej wypuszczanie kolejnego solowego materiału. Co przez ten czas robiła? Co ją inspirowało? W przypadku Niny odpowiedzi nie znajdziemy przeglądając portale społecznościowe. To jedna z tych artystek, które są trochę z innej epoki – nie epatują życiem prywatnym w mediach, nie lgną do sławy, ale zasługują na rozgłos bardziej niż królowe list przebojów. Album On Ice ukazał się wczoraj, został poprzedzony dwoma singlami i podobnie, jak poprzednia płyta, jest w pełni prywatnym dziełem Niny.
Na krótko przed publikacją nowej płyty Kinert zrezygnowała z sygnowania swoich utworów nazwiskiem i skróciła pseudonim artystyczny do Nina K. Istniała mała obawa, że za tą zmianą pójdzie zmiana brzmienia. Przez ostatnie miesiące Szwedka była mocno związana z elektroniką i chętnie udzielała się na płytach właśnie w takim klimacie.
Piąta studyjna płyta, pięć lat przerwy i niepewność, czy On Ice rzeczywiście ukaże się w tym roku, solidnie podniosły apetyt. Na album trafiło dziewięć utworów, z czego dwa opublikowano jeszcze przed premierą płyty. O ile pierwszy singiel, Impossible utwierdzał w przekonaniu, że zmiana pseudonimu to tylko formalność albo zachcianka, to drugi, Feels Better tak mocno przesiąkł brzmieniem podobnym do tego z gościnnych projektów, że nad On Ice zawisł wielki znak zapytania. Alternatywny były dwie – rozczarowanie albo zachwyt. Ku ogromnej radości efekt finalny to jednak zachwyt.
Nina wraca w pięknym stylu, nie odcinając się od bardzo charakterystycznych dla niej etnicznych brzmień, nieśmiało bawiąc się nowymi elektronicznymi gadżetami. A przy okazji udowadnia, że świetnie płyty powstają w domowym zaciszu, nakładem własnej ciężkiej pracy, a dobra produkcja wcale nie musi iść w parze z wielkim budżetem i furgonetką pełną znanych i cenionych nazwisk. On Ice rozczarowuje tylko w jednym momencie. Gdy przechodzimy do wysłuchania tytułowej piosenki i brutalnie zderzamy się z rzeczywistością – to instrumentalne interludium, a nie jedna z dziewięciu nowych piosenek. Szkoda, bo z tak krótkiej płyty chciałoby się wycisnąć, jak najwięcej pełnoprawnych piosenek.
Niespełna 40-minutowy materiał dostarcza trzech perełek i to wcale nie znaczy, że obok reszty można przejść obojętnie. Oznacza to tylko tyle, że trzy piosenki zasługują na szczególną uwagę, bo są szczególne. Pierwsza to singiel Impossible, który na tle całej płyty wciąż wypada imponująco. Dwie pozostałe perełki znajdują się pod koniec płyty. To oprawione spokojną perkusją I Know, w którym mocno wyeksponowano głos Niny i U Don’t Owe, w którym słychać zabawę wspominaną już elektroniką, ale połączono ją z tym, z czego Nina słynie – zamiłowania do etnicznych smaczków. W ten oto sposób dostajemy hipnotyzujące aranżacje przepełnione niesamowitym spokojem, który obecny był na poprzednich płytach. Trzeba też wspomnieć o Feels Better, który może i perełką nie jest, ale na całej płycie to chyba jedyna piosenka, która ze spokojem mogłaby wylądować w radiu.
Istnieją długie albumy, z dużą liczbą piosenek, ale istnieją też krótkie, które pozostawiają niedosyt. Takie właśnie jest On Ice. Bardzo krótka i pozostawiająca ogromny niedosyt płyta, na której wszystko jest na swoim miejscu. Niczego nie chce się pominąć, każdą piosenkę chce się wysłuchać najgłębiej, jak to możliwe i wyciągnąć z niej tyle dobrego, ile tylko się uda.
Czasami lepiej dostać mniej, ale podane w przepięknej oprawie, gdzie wszystko ze sobą współgra, zostało dopracowane i stworzone ze smakiem. Dobrze wiedzieć, że zaklinaczka węży wróciła. Tęskniłam za jej kojącym głosem i lirycznością.