Tancred – Out of the Garden – recenzja

Coś dziwnego wisi w powietrzu, co rozkazuje artystom wracać do lat 90. Przywracać stare seriale, tworzyć nowe części kultowych produkcji z czasów, gdy robiliśmy w pieluchy, a muzykom wydawać płyty mocno inspirowane przeszłością. Jess Abbott ewidentnie zalicza się do tego grona – młodych artystek, które garściami czerpią z wpływów grania lat 90. Doskonale słychać to na świeżutkiej, wydanej w Prima Aprilis, płycie Out of the Garden. Trzeciej w jej solowym dorobku.

Zapowiadało się na najenergiczniejszy materiał w karierze Jess, ale energiczny nie w pojęciu prezentowanym przez Fall Out Boy czy Simple Plan. Raczej właśnie w tym kojarzącym się z rockiem alternatywnym lat 90. Gitarowo, lekko z pazurem, często mrocznie, ale jednak wcale nie depresyjnie.

Na wstępnie należałoby się zastanowić, czy od wydania poprzedniego albumu Jess przypadkiem nie stała się mroczniejsza i drapieżniejsza. Od zawsze, i wcale nie bez powodu, kojarzyła się ze spokojnymi, lirycznymi piosenkami. Granymi na gitarze akustycznej i nieprzesadzonymi produkcją post-factum. Nie farbowała włosów, nosiła wytarte t-shirty i ewidentnie czerpała frajdę z zamykania się w pokoju i nagrywania tego, co jej w duszy gra. Aż tu nagle, pewnego dnia, pojawiła się w pomarańczowo-czerwonej fryzurze, a jeszcze chwilę później zamieściła w sieci zdjęcie wykonane na cmentarzu. Całą malutką sesję do nowego krążka wykonano właśnie w takiej scenerii. A włosy Jess były już wtedy czarne, na ustach mocna, wiśniowa szminka i ani śladu bardzo charakterystycznych okularów na nosie.

Gitara akustyczna została rzucona w kąt, a do łask trafiła elektryczna, z której wydobywał się ten wielu z nas dobrze przecież znany, brudny, chropowaty dźwięk. W macierzystej kapeli, która swoją drogą coś niebezpiecznie zamilkła, tez na próżno szukać takich dźwięków, więc Out of the Garden pokazuje zupełnie nowe oblicze spokojnej i wycofanej Jess. Jest gorzko, agresywnie. Inaczej.

Album ma dwa oblicza, przeplatające się przez całe 35-minut jego trwania. Z pozoru to krótka płyta, ale Jess ma na swoim koncie albumy nieprzekraczające 20-minut, więc ten krążek staje się jej najdłuższym w solowej karierze i pierwszym, na którym tak naprawdę można się doszukać pełnoprawnych piosenek. Rozpoczyna się energicznie, piosenką Bed Case, która śmiało mogłaby stać się czołówką nie jednego serialu z lat 90. Podobnie jest z resztą z Control Me i Sell My Head. W tej trójce chyba najwyraźniej słychać wpływ tamtych lat, riffy dodające szorstkości, agresywnego feelingu i dziewczęcy bunt. Spokój i delikatność głosu Jess słychać natomiast w piosenkach Joey i Swimming, przy których, dla odmiany, można się pobujać. Tekstowo jest równie ciekawie, bo z filigranowej Jess wypełzło jej alter-ego, które opowiada coś o śledzeniu, wieszaniu czarownic, zabijaniu motyli i trudnej lekcji uczenia się bycia szczęśliwym.

Nowa muzyczna wersja Tancred to propozycja głównie dla miłośników gitarowego grania, podszytego dobitnie podkreślanymi przeze mnie latami 90. To też dobra płyta dla tych, którzy wciąż szukają w muzyce muzyki, tekstów i emocji, a dość mają programowych przeróbek, ozdóbek i dodatków. Tutaj nie ma przepychu, choć produkcyjnie jest zdecydowanie ciekawiej, i więcej się dzieje, niż na jakiejkolwiek wcześniejszej solowej płycie Jess.

Genialnie byłoby móc posłuchać tej płyty na żywo, bo wreszcie jest czego słuchać – bez urazy dla brzmienia gitary akustycznej.