Możliwe, że zauważyliście już, jak działa mechanizm Shortextów i jakie płyty trafiają do publikacji zatytułowanych w ten sposób. Bywa tak, że jakiś album nie zachwyca mnie do tego stopnia, żeby usiąść i napisać na jego temat 800 słów. Jednocześnie są płyty na temat których chcę się wypowiedzieć, bo coś jednak mi się na nich spodobało, ale nie mam ochoty powtarzać, że w gruncie rzeczy jestem rozczarowana. Im bliżej było premiery albumu Liberation Christiny Aguilery, tym bardziej byłam przekonana, że będzie to naprawdę ciężkostrawne wydawnictwo. Większość piosenek opublikowanych przed premierą przyprawiała mnie o dreszcze i sprawiała, że zastanawiałam się: dlaczego?
Na album Liberation Christina Aguilera kazała czekać prawie sześć lat. Jej wcześniejsza płyta pozostawiała wiele do życzenia i podzieliła krytyków na tych, którzy lubią eksperymenty i tych, którzy mają z nimi problem. Christina, podobnie, jak większość jej koleżanek, które świeciły triumfy dwadzieścia lat temu zdobywając laury i szczyty zestawień sprzedaży, musiała zmierzyć się z nową zawodową rzeczywistością. Te sześć lat, które minęło od premiery albumu Lotus to pozornie zaledwie sześć lat, ale we współczesnej branży muzycznej sześć lat to jak ćwierć wieku. Przez sześć lat zmieniło się wszystko – trendy, przyzwyczajenia słuchaczy, możliwości nagraniowe, koszty ponoszone przy tworzeniu płyt, dostępne opcje promocyjne i średnia wieku fanów Christiny.
Pierwszy singiel z Liberation trafił do Muzycznych Szortów. Nie pisałam o nim w superlatywach i do dziś uważam, że Accelerate to nie jest piosenka, która powinna znaleźć się w dyskografii takiej artystki, jaką jest Christina. O kolejnych singlach już nie wspominałam, bo była to równia pochyła, z małym wyjątkiem utworu Twice, na który zwróciłam uwagę i który podniósł mnie na duchu. To była ta piosenka, która przywracała wiarę w to, że magiczna barwa głosu Christiny i jej niebanalne możliwości nie zostały utopione w gąszczu pełzającej elektroniki.
Po przesłuchaniu całego Liberation stwierdzam, że w ogólnym rozrachunku Christina Aguilera wyszła z tego bałaganu obronną ręką. Album broni się przede wszystkim bardzo dobrze zbudowaną tracklistą! Płyta wypełniona jest interludiami, które poprzedzają wybrane utwory i opowiadają historie pozwalające zrozumieć ich sens. Na przykład dopiero po wysłuchaniu interludium do utworu Fall In Line w pełni zrozumiałam sens zaangażowania do piosenki Demi Lovato, czy po prostu drugiego mocnego, żeńskiego głosu. Mimo że nadal uważam, że zbyt dużo jest na tej płycie duetów, całość wypada znacznie lepiej niż sugerowały single.
Przede wszystkim jest to płyta, która łączy w sobie nowoczesność i to, za co kocha się Christine. Na Liberation można znaleźć te wszystkie modne tricki z konsol mikserskich, te wszystkie dziwne dźwięki, o których zawsze piszę, że są dziwne, bo innego słowa nie potrafię znaleźć. Ale pomiędzy nimi ukryte są historie, naprawdę ciekawe teksty piosenek i to, co dla mnie osobiście ważne – można posłuchać wokalu Christiny. Nie sądziłam, że to powiem, ale Liberation to ciekawa mieszanka współczesności z przeszłością.
Christina Aguilera wraca do tej nowej muzycznej rzeczywistości pokazując, że potrafi się w niej odnaleźć (przynajmniej muzycznie). Przy tym nie gubi siebie, tego co dla niej charakterystyczne, emocji, którymi zawsze potrafiła urzec. Bardzo mnie to cieszy! Mam nadzieję, że jest więcej osób, które dały Liberation szansę w całości i nie zniechęciły się po wysłuchaniu singli Accelerate czy Like I Do. A wiem, że są tacy, którzy wieszali na piosenkarce psy w błyskawicznym tempie.
Piosenki warte polecenia: Dreamers+Fall In Line, Searching for Maria+Maria, Masochist i Deserve.