Poznański Spring Break Showcase Festival & Conference pamiętam dobrze z pierwszej edycji. Wtedy to było takie pionierskie na skalę tego miasta wydarzenie, które mogło się albo udać, albo okazać kompletną klapą. Nie pamiętam, jak duże było wówczas zainteresowanie koncertami, ale znajomi biegający od klubu do klubu wspominają, że zdarzały się miejsca, w których zaproszony zespół grał sam dla siebie i barmanów serwujących im piwo. Sama byłam na dwóch koncertach. Wspomnienia znajomych plus moje osiągnięcie nie sugerują, że nie był to wielce udany start. Ale jak to mówią – nie ważne jak zaczynasz, ważne jak kończysz, a Spring Break raczej po tej edycji się nie skończy.
Przez dwa lata sporo się zmieniło. Od ciekawszych sponsorów, po ciekawszą ofertę. Chociaż jeśli chodzi o zespoły to rok w rok jest, z czego wybierać i raczej ciężko narzekać na brak muzyki dla siebie. Można narzekać na inne rzeczy, tylko po co?
Od groma i trochę
Nie da się ukryć, że w tym roku line-up jest pokaźny a zainteresowanie imprezą zadowalająco duże, do tego stopnia, że często ciężko dostać się do klubu! Wszyscy ludzie w centrum miasta spacerują w charakterystycznych, niebieskich bransoletkach na rękach, przeważają interesująco ubrani ludzie, którzy w wiadomym celu przyjechali do Poznania albo po prostu wyszli z domu. Oto nagle Poznań staje się na trzy dni stolicą muzyki, polskiej muzyki i atrakcją dla tych, którzy na co dzień go unikają.
Pierwszy dzień, czyli czwartek, upłynął pod znakiem rozgrzewek, wydawania opasek i wnikliwej analizy programu. Większość koncertów trwa 30 minut i z powodu licznej grupy wykonawców przeważnie nie ma czasu na bisy – jedni muszą się szybko rozmontować, żeby drudzy mogli się szybko zmontować. Będąc jedną nogą po grypie, a drugą wciąż w jej mackach oraz po intensywnej środzie spędzonej w Berlinie na koncercie PVRIS (relacja – klik), uznałam, że szaleństwa odkładam na potem.
Solo Holak
Patriotyzm lokalny, a to ważna rzecz, zaprowadził mnie na Co Jest Grane 24 Stage do Centrum Kultury Zamek na koncert sąsiada… A tak szczerze mówiąc to miałam z góry upatrzone koncerty i starałam się tego planu trzymać, dokonując ewentualnie małych roszad. Raczej nie miałam zamiaru biegać po wszystkich klubach i ładować sobie głowy przesadnie dużą dawką dźwięków – jednak umiar we wszystkim jest wskazany.
Zanim Holak wszedł na scenę Sala Wielka była pokaźnie zapełniona. Ludzie ewidentnie chłonęli wszystko, co tylko zmieściło się w cenie biletu. Dosłownie i do tego stopnia, że jedni po trzech utworach biegli dalej, a drudzy na zdanie: ostatnia piosenka już ustawiali się do wyjścia, żeby nie przegapić kolejnego artysty. Tymczasem Mateusz grał swój pierwszy solowy koncert i szło mu naprawdę nieźle! Zwłaszcza, że piekielnie trudno gra się numery, których nikt wcześniej nie słyszał – z wyjątkiem jednego – i nikt się ich nie osłuchał. Publiczność najbardziej zaczarowały magiczne koty. Chciałoby się napisać, że napisane z przymrużeniem oka, ale kurcze, tam wszystko było z lekkim uśmieszkiem i pstryczkiem w nos. Mnie, poza kotami rzecz jasna, oczarował saksofon, którego brzmienie przenosi każdą piosenkę na zupełnie inny, wyższy poziom. Jestem szczerze ciekawa, czy Holak zostanie w tym luzackim, artystycznym, poplątanym stylu na dłużej, czy to tylko sezonowy projekt.
Aha, warto docenić też oprawę wizualną, która była na wysokim poziomie i raczej z gatunku tych, których po debiutantach się nie spodziewasz. No bo po co im? Były światełka, wizualizacje, filmiki, animacje… wszystko, czego dusza zapragnie, jak na dobrym stadionowym koncercie. Chyba jedna z ciekawszych opraw na tegorocznym festiwalu. Poważnie!
And there still is more…
Jak było dalej tego dnia? Nie mam bladego, zielonego pojęcia! Rozgrzewka od Holaka naprawdę na plus, a przede mną piątek. Drugi dzień miał być z założenia najintensywniejszy, najpełniejszy i najprzyjemniejszy. Odbyło się wtedy blisko czterdzieści koncertów, dla porównania pierwszego dnia było ich o dziesięć mniej. Stay tuned…