Soundtrack mojego dzieciństwa jest obszerny, znajduje się na nim wielu artystów, ale ABBA ma tam szczególne miejsce. Nie do końca wiem dlaczego, przypuszczam, że moje poznanie z tym zespołem zbiegło się w czasie z pierwszymi lekcjami języka angielskiego i uświadomieniem sobie, że rozumiem poszczególne słowa. Jest więc we mnie spory sentyment do ABBY. Przez lata pojawiły się zapowiedzi nowych singli, były musicale i wielkie komercyjne wykorzystanie dorobku w filmach Mamma Mia!. Całymi latami dorobek grupy zyskiwał rozgłos, popularność i tak naprawdę nigdy nie zniknął z eteru. Gdy wreszcie zapowiedziano album Voyage, opublikowano pierwsze nagrania, nierealny powrót stał się bardzo namacalny. Awatarowa trasa koncertowa – pisałam o niej tutaj – zupełnie mnie nie ciekawi, ale Voyage słucham z ogromną przyjemnością.
Agnetha Fältskog, Björn Ulvaeus, Benny Andersson i Anni-Frid Lyngstad nigdy oficjalnie nie zakończyli działalności zespołu. Zakończyli natomiast swoje małżeństwa. Udali się na bezterminową przerwę, która zamieniła się w czterdzieści lat. Złośliwi powiedzieliby, że powrót podyktowany jest chęcią podreperowania budżetów, ale mówimy przecież o muzykach zespołu, którego kompozycje trafiły do kasowych filmów. Nie jest to zespół, który potrzebował długogrającej płyty, żeby nagle zarobić.
Powrót to pokłosie przygotowań do projektu ABBA Voyage, serii koncertów w specjalnie wybudowanej w Londynie arenie koncertowej, gdzie będzie można podziwiać zespół wyjęty rodem z 1977 roku. Już w 2017 roku, gdy zaczęto zapowiadać projekt, podawano, że zespół opublikuje jeden lub dwa utwory, które będą niespodzianką dla fanów i zostaną włączone w awatarowe koncerty. Lata mijały, pandemia przesuwała prace nad projektem, a ABBA stworzyła pełnoprawny album.
Wydane z początkiem listopada Voyage pobiło kilka sprzedażowych rekordów, zapewniło grupie pierwszą w historii nominację do nagród Grammy oraz pokazało, że można w teorii być obok rynku muzycznego przez cztery dekady, a w praktyce wydać album, który spaja przeszłość z teraźniejszością.
Od dnia publikacji singli I Still Have Faith in You i Don’t Shut Me Down było jasne, że ABBA nie wraca po to, żeby z kimkolwiek się ścigać. Nie żeby musiała, ale mogłaby czuć potrzebę zmierzenia się z kolegami z branży. Wraca, żeby przypomnieć, jak świat bujał się 50 lat temu. Nikt nie śmiałby skrytykować muzycznych weteranów, jednego z najważniejszych europejskich zespołów na światowych listach przebojów, gdyby Voyage wypadło poniżej oczekiwań. A jak wypadło?
Bardzo, bardzo dobrze! Wierzyłam, że Björn Ulvaeus i Benny Andersson nie pozwolą, żeby pod nazwą zespołu ukazało się cokolwiek, co należałoby trzymać w szafie przez kolejne 40 lat. Nie sądziłam jednak, że Voyage od pierwszego utworu będzie przenosiło do lat, w których ABBA zaczynała tworzyć. Ten album to pigułka brzmień z lat 50., 60., i 70., spięta kilkoma szczyptami współczesności i dojrzalszymi wokalami. Klimat, aranżacje charakterystyczne dla ABBY pozostały, w co aż trudno uwierzyć, bo minęło przecież tyle lat! Okazuje się, że oni wciąż to w sobie mają – talent, pasję, umiejętności połączenia tych talentów, umysłów i głosów. Coś niesamowitego!
Nie ma na tej płycie utworów na miarę przebojów sprzed dekad. Nagrania, które momentalnie wpadałoby w ucho i szło za człowiekiem przez cały dzień, ale jest kilku pretendentów. To, czym Voyage nasiąknęło to ballady. Takie z magicznymi partiami smyczków, które po chwili przechodzą w dyskotekowe nuty (Don’t Shut Me Down), świąteczne Little Things oparte na pianinie, które tuli, koi i ogrzewa., czy zamykające płytę Ode to Freedom, które jak na balladę brzmi tak złowrogo, że zaczynam je traktować, jako najbardziej złowieszcze zakończenie albumu, jakie słyszałam! Bywa na szczęście tanecznie (Just a Notion) i można znaleźć kilka dowodów na to, że męska część zespołu wciąż wie, jak robi się dobry pop (Keep An Eye On Dan, No Doubt About It).
Wracając do płyty po pewnej przerwie – w listopadzie królowała w moich głośnikach, w grudniu niekoniecznie – odniosłam wrażenie, że Voyage trochę zachowawczo wypełniono balladami. Uważni słuchacze ABBY polubią Keep An Eye On Dan od pierwszych dźwięków! Raczej nikogo nie zdziwi, gdy powiem, że to właśnie ten utwór obok No Doubt About It to moi ulubieńcy. Nie umiem tylko rozgryźć jednego – jakim cudem, ilekroć włączam ten krążek mam wrażenie, że to bardzo nastrojowa, wręcz grudniowa płyta? Czy to przez te ballady czy dobór instrumentów?
Niektóre powroty naprawdę mają sens. Mam wrażenie, że na przestrzeni lat, po kilku kuriozalnych muzycznych powrotach, które nie wyszły ich twórcom na dobre, artyści nauczyli się, że aby wracać, trzeba mieć z czym. Łącznie, a może nawet przede wszystkim, że wraca się nie po to, żeby cokolwiek udowadniać i z kimkolwiek się mierzyć. Opowiadając o Voyage Benny Andersson i Björn Ulvaeus twierdzili, że mieli w nosie współczesne trendy, nie interesowało ich, co jest teraz na topie. To słychać! Inna sprawa, że moda na disco wróciła i dzięki temu ABBA też przypomniała się pewnej grupie odbiorców, którzy chętnie cofnęli się w czasie i sięgnęli po nowości. Nie sądzę, żeby ABBA zmieniła zdanie i zdecydowała się na dużo nowych aktywności, ale jestem ciekawa, co przyniesie 2022 rok i co wydarzy się, gdy ABBAtars zaczną podbijać Londyn.