Pośród wszystkich wiosennych premier płytowych, a było ich już całkiem sporo, dopiero album Alice Merton pozytywnie mnie zaskoczył. Nie mogę powiedzieć, że pozostałe rozczarowały, ale słuchając S.I.D.E.S. doskonale się bawiłam, po pierwszym przesłuchaniu było kolejne i kolejne, nie miałam ochoty kończyć tego muzycznego spotkania. Od premiery Mint minęły 4 lata, od premiery przebojowego No Roots pięć, ale Merton nie straciła umiejętności pisania przebojowych utworów, w których pop miesza się z rockowym pazurem, alternatywa z elektroniką. Na razie próżno szukać singli z S.I.D.E.S. na światowych listach przebojów, Alice znów musi o sobie przypomnieć, ale ma ku temu doskonałe powody.
Coś się kończy, coś zaczyna. Tak w jednym zdaniu można byłoby podsumować przesłanie, jakie niesie ze sobą album S.I.D.E.S.. Tematycznie kierunek płycie nadał singiel Same Team, pierwsza piosenka, jaką skomponowała Merton i finalnie jedna z tych, która pokazuje jej rockową duszę. Słychać ją również w solówkach w otwierającym album utworze Loveback, który momentami, krzykliwymi refrenami przypomina mi 1989 Taylor Swift.
Przed premierą S.I.D.E.S. ukazało się sześć singli, z których każdy był idealną zapowiedzią albumu. Żaden nie kłamał, nie obiecywał innej płyty niż ta, jaką ostatecznie dostaliśmy. Począwszy od przebojowego Island, który musi podobać się tym, którzy polubili Merton za album Mint, po już przeze mnie wspomniane taneczne, energiczne Same Team, po elektroniczne Blindside na mrocznym Vertigo kończąc.
Poszukując dobrego popowego albumu wydanego przez artystę lub artystkę, którzy nie mają takiego obowiązku ze względu na dorobek bez zawahania można podać S.I.D.E.S.. Gdy przejdzie się przez otwierające album, singlowe piosenki, na przestrzeni miesięcy mające prawo się znudzić i muzycznie zblednąć, odkrywamy Future i Everything. Ten pierwszy to jeden z albumowych murowanych koncertowych hitów, ten drugi to pierwsza na płycie ballada. Mocno elektroniczna, ale jednak wyważona i dająca Alice przestrzeń do ciekawych ozdobników.
Podobnie jest z Shiny Things, jedną z najciekawszych kompozycji, bo bardzo nieoczywistych. Jest w tym utworze coś infantylnego, coś bajkowego i coś magicznego. Może to syntezatory? Może wokal Merton w ostatniej zwrotce? A można pewna prostota ukryta w aranżacji? Niewykluczone.
Słusznie można się zastanawiać, czy przed premierą S.I.D.E.S. ukazały się wszystkie najlepsze utwory? Zdecydowanie nie! Alice zostawiła kilka zaskoczeń. Poza wspomnianym już Shiny Things jest Mania, niepewnością i pewnym mrokiem podobna do Vertigo, ale to zupełnie inny utwór – mniej głośny, muzycznie zahaczający nawet o urban pop. Romans z kolejnym gatunkiem muzycznym to Breathe in, Breathe Out, ale oczywiście wszystko zawsze zamyka się w szeroko pojętej muzyce popowej, w której Merton czuje się dobrze, bezpiecznie, ale nie na tyle, żeby nie eksperymentować. Choćby z gitarami elektrycznymi, które ewidentnie są bliskie jej sercu. Płytę zamyka wymowne The Other Side, a sama Merton zamyka nim pewien etap swojego życia. Zostawia za sobą przeszłość i z radością, w rytm towarzyszącej jej perkusji, rusza do przodu.
Gdy zaczynałam słuchać S.I.D.E.S. nie sądziłam, że przy piątym przesłuchaniu całej płyty będę aż tak bardzo czuła potrzebę porównania tego albumu do kultowego już 1989 Taylor Swift. Do dziś pamiętam, jak słuchając 1989, co chwilę myślałam, że to ciekawe, to interesujące, to chwytliwe, to takie a tamto jeszcze lepsze. Z S.I.D.E.S. mam to samo, to album, którego można słuchać kilkakrotnie i wciąż usłyszeć coś, czego jeszcze się nie wychwyciło. To bardzo dobra płyta, przy której chce się tańczyć, śpiewać, skakać, a i wzruszyć się można. Merton ma umiejętność pisania chwytliwych melodii, umie łączyć popową lekkość z rockową energią, nie boi się bawić muzyką, lubi miraże.
Jesienią Alice Merton zagra w Polsce dwa koncerty. 5 listopada w poznańskim klubie Tama, 6 listopada w warszawskim Palladium. Bilety są dostępne tutaj. Organizatorem koncertów jest Alter Art. Tutaj natomiast można przeczytać moją relację z poprzedniej koncertowej wizyty Alice w Polsce.