Gracie Abrams, czyli jedno z moich pandemicznych odkryć, które ukoiło, rozczuliło i na stałe weszło na playlisty. Utalentowana, młoda, skromna i sympatyczna Amerykanka zdobyła moje serce EPką minor wydaną w wakacje 2020 roku. Na długogrający debiut kazała czekać aż do końca lutego tego roku, a płyta Good Riddance to prawie godzina osobistych zwierzeń zamkniętych w autorskich kompozycjach, nad których produkcją czuwał Aaron Dessner z The National.
Czy przez dwa lata od wydania minor wiele się zmieniło? Czy tylko w moim przekonaniu Gracie błyskawicznie przestała być córką znanego ojca – aktora J.J Abramsa – i stała się głosem młodego pokolenia? Zaskarbiła sobie serce muzycznej ikony i publiczności, udowodniła krytykom, że na debiutancki album warto czekać. W trasę zabiera ją Taylor Swift, już zrobiła to Olivia Rodrigo, a benny blanco zaprosił do duetu. Gracie, mimo pandemicznych lat, w jakich przyszło jej wydawać pierwsze nagrania, zdążyła odwiedzić z koncertami Europę i Stany Zjednoczone. Album Good Riddance to nowy rozdział w jej karierze, a przy tym naturalne i konieczne dopisanie nowych rozdziałów do dawno zaczętej historii.
Jak na przedstawicielkę młodego pokolenia przystało, Gracie doskonale opowiada o uczuciach. Ubiera je w dziewczęce melodie i wokal, akustyczne gitary i tworzy aurę bliskości, czułości oraz spokoju. Nawet, gdy śpiewa o rzeczach, które wymykają się przytulności jej brzmienia. Fani EPki minor powinni z otwartymi ramionami przyjmować materiał wydany na Good Riddance. Gracie ponownie otwiera serce, wpuszcza do swojego świata, a przy tym zdaje się niczego nie wymuszać i też niczego nie obiecywać.
Jej debiutancki album to przede wszystkim opowieść o świecie jej oczami, zamknięta w dwunastu utworach. Nie ma tutaj przebojowości na miarę EPki This Is What It Feels Like, na której wybrane kompozycje aż błagały o radiową obecność. Z tego powodu Good Riddance może zostać niesłusznie odrzucone przez wielu słuchaczy i recenzentów, którzy mieli prawo oczekiwać, że Abrams ruszy na podbój rozgłośni radiowych.
Ruszy z pewnością, ale nie będą to mainstreamowe rozgłośnie. A taki kierunek faktycznie mogły tłumaczyć koncertowe decyzje piosenkarki, która najpierw wyruszyła w świat z Olivią Rodrigo, a niedługo zrobi to wspólnie ze Swift. Sęk jednak w tym, że w twórczości Gracie nie ma rockowego pazura Rodrigo ani popowego zacięcia Taylor Swift. Jej muzykę najprościej – i też najuczciwiej – należałoby skategoryzować jaki muzykę alternatywną. Dziewczęcą, zwiewną, eteryczną, choć rzeczywiście odrobina brzmień zbliżonych do This Is What It Feels Like urozmaiciłaby płytę i dodała jej charakteru.
Abrams i Dessner zamknęli się w akustycznych gitarach, nieinwazyjnej perkusji i balladach. Z nich można wybrać kilka perełek, jak Where do we go now?, które uważam za jeden z najlepszych utworów na płycie i Amilie, które chyba nie przez przypadek przypomina mi pierwsze nagrania Taylor Swift. W debiutanckiej płycie Abrams rzeczywiście można odnaleźć sporo nawiązań do twórczości Swift, a produkcja Dessnera jedynie to podkreśla. Zwłaszcza, że w ostatnich latach pracował ze Swift.
Słuchając tego albumu zdałam sobie sprawę, że Gracie to kolejna na mojej liście “smutna dziewczyna”, której jednak daleko do charakteru Sashy Alex Sloan, bezsprzecznie mniej dziewczęcej artystki. Podczas gdy Sasha bez ogródek uderza w czułe miejsca, Gracie robi to z większą… gracją, co słychać w I should hate you i Fault line. Kompozycjach, które brzmią jak nagrywane z szafy w dziecięcym pokoju. Zastanawiam się, ile z tej subtelności zostanie w Abrams na kolejną płytę i w jaką stronę będzie ewoluować.
Czy pozostanie singer-songwriter z gitarą i okazjonalnym pianinem? A może pokusi się o popowe, wyraziste brzmienia? Na razie wyobrażam ją sobie w przydymionych klubach, wśród zasłuchanych i zamyślonych fanów, którzy przenoszą się do jej świata odnajdując w nim swój własny. Będę miała okazję się o tym przekonać w październiku, podczas koncertu w Berlinie.