Ile albumów potrzebuje doświadczony, rozpoznawalny, doceniony zespół, żeby poczuć, że puzzle nareszcie ułożyły się w cały obrazek? Kings of Leon potrzebowali ośmiu płyt, żeby stać się zespołem podążającym w jednym kierunku. Zaliczyli europejski sukces, później światowy i właśnie wydali doskonały album When You See Yourself, na którym nie ma złej piosenki, a pominięcie jakiegokolwiek utworu wydaje się zbrodnią. Poznajcie Kings of Leon, ponad 20-letni zespół, który przypomina, o co chodzi w muzyce i dlaczego myślenie o komercyjnym sukcesie już go nie dotyczy.
To komfort, na który Kings of Leon pracowali po międzynarodowym sukcesie albumu Only by the Night, płyty wydanej w 2008 roku, z której pochodzą nieśmiertelne przeboje Sex on Fire i Use Somebody. To one wyniosły amerykański zespół na szczyty amerykańskich list przebojów, bo wcześniej panowie Followill byli znani szerszej publiczności głównie w Wielkiej Brytanii. O przekleństwie Sex on Fire, wyprzedawaniu wielkich koncertów, na które spora część publiczności przychodziła tylko dla tej jednej piosenki, muzycy opowiadali przed laty. Dziś, powracając po niespełna pięciu latach z When You See Yourself mogą nagrywać muzykę, która najważniejsza jest dla nich. Płynie z serca i powstaje ze szczerej chęci tworzenia, bycia kreatywnym i czerpano radości z pasji, która stała się pracą. To nie tak, że na czterech poprzednich płytach usilnie próbowali napisać przebój na miarę dwóch wspomnianych wyżej, ale ilekroć wracali, przypominano im, z czego zasłynęli. Teraz te wspomnienia nie mają już takiej siły rażenia.
O wydanej w 2016 roku WALLS, z perspektywy czasu i najnowszej płyty zdecydowanie najbardziej popowej propozycji Kings of Leon pisałam tu. Do dziś pamiętam, jak siedząc przed monitorem komputera w londyńskim pokoju wzruszałam się słuchając tytułowego utworu. Nadal uważam, że WALLS to dobra płyta, przyjemnie odmienna od Mechanical Bull, które pozostaje najmniej przeze mnie lubianym albumem Kings of Leon odkąd nazywam się ich fanką. When You See Yourself ma w sobie natomiast coś, co słowami trudno będzie opisać. A przynajmniej zamknąć w jednym zdaniu.
Lekkość, finezję, bezpretensjonalność, spokój, prostotę, melodyjność, zaskakujące akcenty, przestrzeń i eklektyczność. To album, który niespiesznie płynie, daje możliwość wsłuchania się w teksty przy jednoczesnym docenieniu melodii. Po pierwszym pełnym odsłuchu moja myśl brzmiała: słychać, że donikąd się nie spieszyli. I nie mam tutaj na myśli jedynie pośpiechu wynikającego z goniących terminów, zarezerwowanego studia i producenta z napiętym grafikiem. Przede wszystkim myślę o braku pośpiechu w prześciganiu się w pomysłach, w próbie dorównania – świadomej czy też podświadomej – poprzednim płytom czy chęci zaistnienia w radiu.
Trudno przecież uwierzyć, że zespół, który od mniej więcej 15 lat cieszy się obecnością w radiu i tzw. komercyjnym sukcesem, nie wyrobił w sobie nawyku myślenia „pod radio” i broni się jak tylko może, żeby przypadkiem nie stworzyć przeboju. Takie rzeczy ma się zakodowane w DNA, ale When You See Yourself zdaje się być pozbawione jakiegokolwiek walecznego pierwiastka. A mimo to przebojowe i chwytliwe!
Zaczyna się niespiesznym, tytułowym When You See Yourself, Are You Far Away, które przez kilka pierwszych sekund zaprasza do dalszej podróży jedynie partią gitary elektrycznej. Dopiero po chwili wchodzi perkusja, z tymi charakterystycznymi dla Kings of Leon zagrywkami, wsparta linią basu, wokal i pozostałe instrumenty. Z nimi Kings of Leon faktycznie poeksperymentowali, wprost przyznając, że sięgnęli po instrumenty, z których wcześniej nie korzystali. Opłaciło się, ale nie odebrało to rozpoznawalnego dla grupy brzmienia!
Jeszcze przed upłynięciem dwóch minut When You See Yourself, Are You Far Away wiadomo, że wchodzi się w świat właśnie Kings of Leon. Odnoszę wrażenie, nawet jeśli mylne to chcę w nim trwać i proszę nie wyprowadzać mnie z błędu, że When You See Yourself to podróż do brzmienia z pierwszych albumów. Nie takiego wprost, nie takiego powtarzalnego, ale wprawione ucho fana usłyszy, skojarzy, uśmiechnie się w duchu.
Weźmy The Bandit, jeden z najbardziej żywiołowych utworów na płycie, wspólnie z 100,000 People będący dobrą, bo autentyczną, zapowiedzią krążka. Tak brzmiało i brzmi Kings of Leon. Starsi, czy jak kto woli wierni, fani zespołu muszą docenić Stormy Weather i Golden Restless Age, a dzięki A Wave przypomną sobie za co pokochali wokal Caleba. Supermarket, udostępniony już w 2020 roku pod tytułem Going Nowhere musi przypominać album Youth and Young Manhood, bo to piosenka zlepiona ze starych wersji demo. Na nowej płycie brzmi nowocześniej, bo zespół nie boi się korzystać z modnych ostatnio dodatków, ale skojarzenia pozostały. Czasy drapieżnego, zadziornego Kings of Leon minęły, ale to refleksyjne, melodyjne, choć wciąż gitarowe, nie wydaje się tak bardzo odległe od wcześniejszego. Supermarket jest też dobrą wizytówką albumu, bo mnóstwo na nim wyciągniętego na pierwszy plan basu, który pięknie brzmi w zamykającym płytę Fairytale i jest jednym z głównych bohaterów tego albumu.
Mimo że naprawdę trudno wskazać mi najlepsze utwory, bo ta lista zmienia się z każdym przesłuchaniem, obecnie jestem oczarowana Time in Disguise. Ileż tam się dzieje muzycznie, jak ten utwór wkręca się w głowę, jak on brzmi! Nie zdziwię się, jeśli za jakiś czas zdominuje listy przebojów. Nie zdziwię się też, jeśli w przyszłym roku Kings of Leon zgarną kilka nominacji do nagród Grammy, bo konkurencja na rynku może i jest duża, a doskonałych płyt nie brakuje, trudno nie docenić efektów współpracy z Markusem Dravsem. Przy WALLS nie udało im się stworzyć tak dobrego materiału.
Muszę też docenić dopracowane aspekty wizualne – teledyski, animacje, grafiki. Całą wizualną oprawę towarzyszącą premierze płyty, nagraniom w serwisach streamingowm czy postom w mediach społecznościowych. Doceniam!