Koniec listopada to idealny czas, żeby wreszcie postawić sprawę jasno, przestać udawać i pogodzić się z tym, że dopadł nas koniec wakacji. A tak zupełnie serio to każdy moment w roku jest dobry, żeby przyjrzeć się nowej studyjnej płycie Marceliny. Album zatytułowany Koniec wakacji ukazał się z końcem września, ale mam poczucie, poparte dowodami, że już w wakacje poniekąd recenzowałam ten materiał. Wszystko za sprawą trasy koncertowej Spragnieni Lata, podczas której Marcelina prezentowała materiał właśnie z tego albumu.
Marcelina to dla mnie artystka-niedosyt. Uwielbiam koncerty, choć w tym miesiącu znacznie ograniczyłam ich liczbę, i wydanie albumu zawsze jawi mi się, jako szansa posłuchania nowego, i starego, repertuaru na żywo. Oczywiście w granicach rozsądku, bo wiem, że są też artyści, którzy np. z racji wieku nie pojadą w trasę koncertową. Takich artystów-niedosytów nie mam wielu, liderką w tym zestawieniu zdecydowanie jest Nina Kinert, ale Marcelina jakimś trafem się tutaj pojawia. Mimo że widziałam ją na żywo trzy razy, za każdym razem z innym materiałem, czyli wynik wcale nie jest najgorszy. Być może jest tak, że moje poczucie niedosytu wynika z tego, że te trzy razy to wciąż za mało.
W przyszłym roku Marcelina rusza w Polskę z materiałem z płyty Koniec wakacji, więc będzie okazja, żeby znów posłuchać tego krążka na żywo. Lista dat jest tutaj.
Słuchanie albumu w wersji live przed wysłuchaniem go w wersji studyjnej ma swoje plusy i minusy. Poza oczywistym minusem, jakim jest nieznajomość nowego materiału, wymieniłabym też dość ograniczoną możliwość podśpiewywania w trakcie koncertu i wchodzenia w interakcje z artystą. Przeżywanie takiego koncertu jest więc zupełnie inne niż w momencie, w którym zna się ten materiał bardzo dobrze. Istnieje też kilka plusów, które uświadomiłam sobie słuchając albumowej wersji płyty Koniec wakacji. Największym jest fakt, że już teraz wiem, że ta płyta rewelacyjnie sprawdza się na koncertach, a jak wiadomo, nie zawsze jest tak, że muzyka zyskuje w wersji koncertowej. Powinna, ale trudno to nazwać regułą.
Powoli, ale całkiem intensywnie, zaczynam zastanawiać się, które płyty wymienić w tekście na temat tych najlepszych albumów 2018 roku. W tym roku konkurencja na polskim rynku jest spora, ale mój licznik na Last.fm dość jasno pokazuje, że nowy album Marceliny ma szansę znaleźć się bardzo wysoko w moim prywatnym rankingu. Cieszy mnie to, bo poprzednia płyta Marceliny, Gonić burzę bardzo pozytywnie mnie zaskoczyła. W przypadku płyty Koniec wakacji najbardziej obawiałam się romansu z elektroniką, ale jednocześnie czułam, że Kuba Karaś utrzyma to wszystko w ryzach.
Nowy krążek, choć okładką tak bardzo odmienny od poprzednika, wcale nie jest tak różowy i beztroski, jak sugeruje właśnie okładka czy pierwszy singiel. Bywa lekki, bywa szorstki, niepozbawiony jest brudnych gitar i charakterystycznego dla Marceliny zadziora. Całość miesza się z elektroniką, na szczęście taką, która bardzo mi odpowiada i udowadnia, że da się połączyć stare z nowym w takich proporcjach, żeby zachować umiar.
Koniec wakacji to płyta, na której przeplatają się emocje, różne nastroje – od pozytywnego Tańcz, przy którym naprawdę trudno stać w miejscu, po depresyjne wręcz Nie rycz z klimatycznymi klawiszami, czy Niby nic, w którym pojawia się solo na gitarze elektrycznej. Niby nic to utwór, którego trzeba uważnie wysłuchać do końca, bo tego, co dzieje się w nim w ostatnich kilkudziesięciu sekundach nie można nie docenić! Uwielbiam tak pieczołowicie wykończone piosenki.
Utwory, do których najchętniej wracam to zdecydowanie Tańcz, otwierające album Dinozaury, Zwierzęta origami i Psy, które przypominają mi klimat albumu Gonić burzę. Najmniej przychylnie patrzę na trzy utwory anglojęzyczne – jakoś trudno mi przekonać się do Marceliny śpiewającej w języku angielskim. Być może dlatego, że żartobliwe teksty piosenek świetnie wychodzą jej w polskich tekstach, a w tych anglojęzycznych czuję, że brakuje mi marcelinowej charyzmy.
Po wysłuchaniu tego albumu nadal mam to wrażenie, które towarzyszy mi od lat. Marcelina to piekielnie niedoceniona artystka na polskim rynku muzycznym. Pocieszam się jednak faktem, że takich niedocenionych perełek, z talentem, niebanalną barwą głosu, umiejętnością łączenia różnych gatunków muzyki w taki sposób, żeby brzmieć autentycznie ale nie stać w miejscu, jest u nas jeszcze dużo więcej. Posłuchajcie tego albumu, koniecznie! Albo go kupcie, bo to jeszcze lepsza opcja. Możecie to zrobić wchodząc tutaj. Ja już kupiłam!