Niedawno minął rok od publikacji Muzycznych szortów, w których komentowałam wówczas nowy singiel Marcina Spennera. Piosenka Lucy bardzo pozytywnie mnie zaskoczyła, zresztą nie byłam w tym przekonaniu odosobniona. Jedna piosenka wystarczyła, żebym zapamiętała, że warto czekać na debiutancki album Marcina. A czekać trzeba było dość długo, bo od udziału Marcina w popularnym programie typu talent-show minęło już kilka lat. Na szczęście albumem Na czas pokazał, że klątwa bliźniaczo brzmiących kompozycji wydawanych przez uczestników takich programów jego nie dotknęła.
Chyba w każdym artykule dotyczącym tej premiery pada nazwisko Podsiadło i przypomnienie, że to z Dawidem Marcin przegrał w finale. Zupełnie tak, jakby przegranie lub wygranie równało się wydaniu dobrej płyty czy zrobieniu wielkiej kariery. Jak wiemy z obserwacji, zwycięzcy nie zawsze na tym zyskują. W przypadku Marcina czas ewidentnie był potrzebny, bo wydał album, którego nie może się wstydzić, a ja, słuchając tej płyty, mam wrażenie, że przy odrobinie szczęścia i z pomocą dobrych ludzi, kolejna będzie jeszcze lepsza.
Tę nazwałabym mieszanką dwóch osobowości Marcina – z jednej strony melancholijny, z drugiej zadziorny. Pierwsza osobowość ujawnia się głównie w piosenkach z polskimi tekstami piosenek (wyjątkiem jest tytułowy utwór), druga w utworach anglojęzycznych. Na początku, po pierwszym przesłuchaniu Na czas, to była pierwsza rzecz, jaką zapamiętałam. Wtedy mnie to rozbawiło, bo pomyślałam, że Spenner nie umie się wyluzować śpiewając po polsku. Teraz myślę, że może taki był zamysł, żeby podzielić jakoś ten album.
I dobrze się stało, bo dzięki temu Na czas nabrało rumieńców i stało się ciekawszą, mniej przewidywalną płytą. Wkradła się odrobina muzycznego szaleństwa, głośniejsze gitary i perkusja. Posłuchajcie Revolution i zrozumiecie, co mam na myśli! Gitar na tej płycie nie brakuje, nie brakuje też żywych instrumentów, co bardzo pozytywnie mnie zaskoczyło. Zbyt wielu artystów wpadło w ostatnich latach na pomysł, żeby pobawić się elektroniką i nie ukrywam, że mam coraz mniejszą ochotę na słuchanie płyt, które powstały na tej fali.
Nad debiutancką płytą Marcin pracował z Karoliną Kozak i Bogdanem Kondrackim. Ten duet przyczynił się do pierwszych sukcesów Dawida i na albumie Marcina słychać, że postawiono sobie za cel stworzenie muzyki dla masowego odbiorcy. Wszystkie utwory to idealne utwory radiowe. Każda z tych piosenek mogłaby być singlem, każda wpada w ucho, choć w moje najbardziej wpadło Lucy.
Niektóre piosenki są bardziej tajemnicze, jak Jesteś, inne zahaczają o fascynację amerykańskim bluesem, jak Help lub elektryzują, jak tytułowy utwór Na czas. Łączy je jednak to, że w większości przypadków mainstreamowe, komercyjne rozgłośnie radiowe nie powinny zarzucić żadnej z nich (no, może za wyjątkiem Revolution), że odbiega od radiowych standardów. Tak, ten album został napisany pod radio. Czy to źle? Nie, choćby dlatego, że w radiu można usłyszeć też dobre utwory.
Ten album nie zaskoczy Was nagłymi zmianami tempa, wymyślnymi aranżacjami i graniem definiowanym jako alternatywne. To bardzo poprawna, ciekawa muzycznie, ale też lekka płyta. I ta lekkość może być jej atutem, bo to album, który mogę sobie włączyć w tle, do codziennych obowiązków, a jednocześnie, gdy wsłucham się w teksty piosenek, wiem że o czymś opowiadają. A to jest przecież bardzo ważne.
Wracając jeszcze na moment do tego talent show. Nie wiem, czy macie świadomość, ale tamta edycja X Factora pomogła odkryć świetnie zapowiadających się (wówczas) młodych, polskich wokalistów. W jednej edycji spotkali się bowiem Podsiadło, Zioła, Kamiński i właśnie Spenner. Każdy jest inny, tak naprawdę każdy gra coś innego, z inną wrażliwością i pomysłem na siebie, ale dla wszystkich jest miejsce w muzyce.