Nina Nesbitt nie jest debiutantką, ale jest jednym z moich odkryć 2019 roku. Z początkiem lutego wydała drugi studyjny album, The Sun Will Come Up, the Seasons Will Change, na który trafiłam w kwietniu. Słuchając czegoś na Spotify Nina pojawiła się na playliście, której utwory algorytm dopasował do tego, czego aktualnie słuchałam. W maju przyjrzałam się albumowi bliżej i od tamtej pory regularnie do niego wracam, w duchu śmiejąc się, że coraz częściej słucham muzyki szkockich twórców. Nesbitt to bowiem kolejna Szkotka, która mnie zachwyciła.
Aluzje w stronę Amy Macdonald nie są tutaj przypadkowe, bo o ile nigdy nie czytałam żadnego wywiadu czy wypowiedzi na ten temat, w debiutanckiej płycie Niny (Peroxide z 2014 roku) czuję inspiracje brzmieniem Amy. The Sun Will Come Up, the Seasons Will Change to już jednak zupełnie inna płyta – mniej organiczna, zdecydowanie mniej folkowa, żeby nie powiedzieć, że w ogóle pozbawiona surowości, która towarzyszyła Peroxide. Być może ci, którzy polubili Nesbitt jako dziewczynę z gitarą nie są zachwyceni jej drugim krążkiem, ale dla mnie to o wiele ciekawsza płyta.
Nina poszła w popową, elektroniczną stronę, która nie wszystkim wychodzi na dobre. Zwłaszcza, gdy przeskakuje się z grania na gitarze akustycznej do prezentowania wielowarstwowych beatów. Tymczasem wyszło to nie tylko strawnie, ale też bardzo ciekawie i nie przeszkodziło Ninie zaskoczyć nowym wcieleniem. Paradoksalnie odnoszę wrażenie, że The Sun Will Come Up, the Seasons Will Change pokazuje ją od ciekawszej strony wokalnie i osobowościowo niż robiła to płyta Peroxide, na której jej głos nie był schowany pomiędzy taką dużą mnogością dźwięków.
Czy wspomnienie o Halsey nie będzie tutaj przesadne? Myślę, że nie. Wielokrotnie wspominałam, że nie podoba mi się kierunek, w jakim na albumie hopeless fountain kingdom poszła Halsey, zabijając swoją cechę charakterystyczną i tworząc piosenki momentami nieprzyjemne do słuchania. Producentom The Sun Will Come Up, the Seasons Will Change udało się stworzyć nową artystkę. Dziewczynę, która ma coś do powiedzenia i chce opowiadać historie. To nie tak, że na pierwszej płycie piosenki są o niczym, ale gdy słucham tamtego albumu wydaje mi się, że ktoś wsadził Nesbitt do studia, powiedział: nagraj to, co masz (ewentualnie to co mamy) i tak powstała płyta. Niekoniecznie przemyślana, brzmiąca raczej jak zbiór piosenek młodej dziewczyny, która komponowała w swoim pokoju.
W The Sun Will Come Up, the Seasons Will Change słychać pomysł. Cała płyta utrzymana jest w popowym, momentami wpadającymi nawet w R&B klimacie. Niepozbawiona pianina, gitar, ale przesiąknięta beatami. Przyjemnymi, bujającymi, nieprzeszkadzającymi. Po kilku miesiącach słuchania tego albumu nadal najbardziej podoba mi się utwór Empire, ale singlowe The Moments I’m Missing również zasługuje na uwagę. Na tę listę wrzuciłabym także Colder, Loyal To Me, tytułowy utwór i bezsprzecznie Is It Really Me You’re Missing?, które może zaskoczyć. To melancholijna, nieco płaczliwa Nina, której towarzyszy pianino.
Kilkanaście dni temu ukazała się reedycja albumu. Krążek uzupełniono czterema nowymi utworami (w tym m.in. coverem Toxic z repertuaru Britney Spears) oraz akustycznymi wersjami wszystkich 13 utworów z podstawowej wersji płyty. Nowe kompozycje nie są aż tak dobre, lub zaskakujące, akustyczne wersje też mogłyby nieco bardziej odbiegać od oryginału. Nie zmienia to jednak faktu, że Nina Nesbitt wydała w 2019 roku bardzo udany album. Z jednej strony wcale nie stojący tak daleko od mainstreamowego popu promowanego na listach Billboard, z drugiej dla niej jako artystki płytę zupełnie inną, lepszą od debiutanckiej.