Dużo jest we mnie uznania dla Toli Szlagowskiej za wytrwałość w dążeniu do wydania albumu Subtitles. Materiał zapowiadany był jeszcze w 2018 roku, ukazał się dopiero w lutym 2021 roku. Przez ten czas Tola go dopracowywała, zbierała pieniądze i realizowała wizje artystyczne. Wydała go we własnej wytwórni płytowej, Humans On Earth i zdecydowanie na własnych zasadach. Na krążku umieściła jedenaście kompozycji a na okładce płyty adnotację chwytającą za serce i pokazującą, że ostatnia rzecz, na której w tym momencie zależy Toli to wysoka sprzedaż płyty. Patrząc na lata dzielące premierę pierwszego singla od premiery Subtitles nie trudno odnieść wrażenie, że zysk to drugorzędna sprawa dla Toli, a nagrany materiał, mimo upływu lat, wciąż ważny na tyle, żeby chcieć podzielić się nim ze światem.
Jestem z pokolenia, które w teorii wychowało się na sukcesie zespołu Blog 27, w którym Tola zaczynała muzyczną karierę. W praktyce nigdy nie byłam fanką grupy i nie znam żadnej piosenki, a już na pewno nie umiem wymienić żadnego tytułu. Popularność Bloga 27 przypadała na okres, w którym polska muzyka zupełnie mnie nie interesowała – a przynajmniej te zainteresowania nie wykraczały poza muzykę uwielbianą przez moich rodziców. Pamiętam zamieszanie, pozytywne i negatywne, wokół coraz większych sukcesów Toli i Ali, światowe trasy koncertowe i okładki gazet muzycznych. Lata minęły, zespół przestał istnieć, a każda z wokalistek poszła w swoją stronę. Ala Boratyn szybko próbowała solowej kariery, dziesięć lat później zaczęła przygody z zespołami, a dziś można ją usłyszeć w duecie Ala Zastary. Również dziesięć lat zajęło Toli oficjalne powrócenie do muzyki i robi to krążkiem, który pokazuje zupełnie inną artystkę. Nie mogło być przecież inaczej – ze sceny schodziła nastolatka, na scenę wraca kobieta.
Album Subtitles to zamknięta na bezbarwnym krążku, niespełna 40-minutowa kwintesencja tego, czym kiedyś były albumy. Przetłumaczonymi na język muzyki uczuciami artystów, którzy miesiącami tworzyli, komponowali, skreślali, poprawiali, projektowali okładki, dopinali wszystkie szczegóły na ostatni guzik po to, żeby wreszcie, czasem po 5 latach pracy, wydać album, z którego byli dumni. Album, który był w pełni nimi. Teraz żyjemy w zdecydowanie innym, szybszym świecie, gdzie dziś skomponowany i zarejestrowany utwór w piątek ląduje w streamingu, a w ciągu miesiąca ukazuje się jeszcze kilka świeżych numerów.
Istnieje grupa artystów, którzy sądzą, że taki szybki i skondensowany sposób pracy pozwala wyrzucić z siebie emocje, przekazać je światu i nie zmusza do miesięcznego rozgrzebywania ran czy dzielenie się z fanami radością z czegoś, co przestało już cieszyć. Szanuję każdą z metod, bo widzę, jak w wielu twórcach radość z premiery nowej muzyki zabijają miesiące oczekiwań aż wytwórnia i management przygotują strategię promocji lub gdy konkurencyjni artyści wydadzą zapowiedziane płyty, żeby zapewnić sobie lepszą pozycję wyjściową na listach przebojów i większe zainteresowanie mediów. Dlaczego o tym piszę? Bo coraz mniej jest artystów takich jak Tola, którzy oddają w ręce fanów, miłośników muzyki, gotowe dzieło, a nie produkt, efekt pracy kilku(nastu) osób skrupulatnie kalkulujących zyski i straty.
Przeczytałam ostatnio, w zapowiedzi albumu jednej z polskich artystek, że powraca ze światowym albumem, bo nagrany został w Londynie. Rzuciło mi się to w oczy, bo okazuje się, że w Polsce wciąż pokutuje przekonanie, że światowe płyty można tworzyć jedynie pracując za granicą. Jeśli zatem idziemy tym tropem, to Subtitles jest albumem jeszcze bardziej światowym, bo powstał w Los Angeles! Toli udało się nawiązać współpracę z zagranicznymi twórcami, co przełożyło się na materiał brzmiący nowocześnie, alternatywnie, ale też popowo. To bezsprzecznie jeden z krążków, które słuchane za 10, 20 lat będzie łatwo osadzić w konkretnej muzycznej dekadzie. Czy to źle? Nie sądzę.
Tola umie chwycić za serce. Jej utwory nie są głośne i hałaśliwe, nie pobudzą do życia w kolejny ponury marcowy poranek i pewnie nie zadziałają, jak najmocniejsza herbata (lub kawa), ale mają inne właściwości. Zwracają uwagę na dźwięki, melodie, słowa i emocje. Tola dołącza do tego grona artystów, którzy odnajdują się w coraz szerzej rozumianej muzyce alternatywnej, gdzie melancholia miesza się z refleksją, a pop i elektronika idą ramię w ramię nie przekrzykując się wzajemnie. Miałam przyjemność posłuchania na żywo kilku kompozycji, jakie trafiły na Subtitles i bardzo żałuję, że nie pamiętam koncertu z 2017 roku lepiej. Nie zapomniałam jednak, że Tola była niezwykle skupiona, trochę speszona, powoli wpuszczała słuchaczy do swojego muzycznego świata.
Z utworami na Subtitles jest podobnie. Album otwiera jeden z najbardziej przebojowych i żywych utworów, wydany jeszcze w 2018 roku, Atmosphere. Po nim następuje wciąż energicznie brzmiący drugi singiel, ale pierwszy zwiastujący album, Recycled/Fragile, który tytułem mocno wpisuje się w politykę wydawniczą płyty. Na okładce Tola zamieściła bowiem notatkę, w której prosi potencjalnego nabywcę, żeby zastanowił się dwa razy, czy rzeczywiście potrzebuje tej płyty i informacja, że album zostawił wykonany najbardziej ekologicznie, jak to możliwe. W ostatnich trzech latach kilku polskich artystów promowało ekologiczne wydania płyt, ale nie wszyscy zrobili to w pełni świadomie. Niektórzy najpierw wydali album w plastikowym opakowaniu, a dopiero reedycja ukazała się z większym poszanowaniem środowiska. Wracając jednak do muzycznej zawartości Subtitles, po stosunkowo, jak na pozostałe utwory na płycie, szybko pojawiają się ballady. To nimi przepełniony jest album i to jedyna uwaga, jaką do niego mam, ale być może w przyszłości Tola pokaże się w żywszej odsłonie, a może to moje obecne wewnętrzne zapotrzebowanie na więcej żywiołowości a mniej rzewności.
Od pierwszego pełnego przesłuchania moimi ulubionymi utworami są trzeci na płycie Let Go, później Morning Blues, gdzie żywsze beaty powracają, tytułowe Subtitles z przyjemnymi partiami gitar i mroczne Mental Detox, które swoją aurą z pierwszych dźwięków przypomina tajemnicze melodie Grzegorza Ciechowskiego. Na albumie nie brakuje pianina, jest to główny bohater utworów Muse i Images, od początku do końca napisanych i skomponowanych przez Tolę, która jest autorką wszystkich tekstów, ale w tworzeniu muzyki czasem sięgała po pomoc innych.
Choć twórczości Blog 27 nie znam zbyt dobrze, myślę że dla osób, które dorastały uwielbiając grupę, solowa płyta Toli będzie miłą niespodzianką, a utwory idealną okazją do lepszego poznania Toli jako artystki i kobiety, którą jest obecnie. Są pewnie osoby, które myśląc o jej powrocie wizualizowały sobie comeback z przytupem, głośne medialne kampanie i wykupione miejsca w rozgłośniach radiowych, ale ten materiał zasługuje na ciszę, spokój i słuchaczy, którzy go docenią. Bez sztucznie stworzonego zainteresowania, które przyciąga jedynie osoby, którym trudno byłoby zrozumieć cel, sens i przesłanie tej płyty.