Najmniejszy koncert w ramach tegorocznej edycji Maltańskiej Sceny Muzycznej, jednocześnie z największą publicznością być może w historii tego typu imprez w tym mieście. Taco Hemingway jest dla mnie postacią bliżej nieznaną. W branży, przez niektórych krytyków i niektórych twórców uważany za objawienie, geniusza i nową nadzieję na scenie hip-hopowej. Z przebojem w radiowej Trójce, z Fryderykiem na półce. Na jego koncerty przychodzą tłumy, głównie nastolatek.
Lubię odkrywać, dowiadywać się na czym polega fenomen współczesnych gwiazd muzyki. Chociaż nie wiem, czy to określanie nie obraża Filipa. Bezpieczniej byłoby nazwać go idolem nastolatek. Spoglądając na publiczność zebraną w piątek nad poznańską Maltą myślę, że średnią wieku można było określić na 15 lat. Z przewagą ładnie ubranych nastolatek, których jakimś dziwnym zrządzeniem losu zawsze jest najwięcej na koncertach muzyków płci męskiej przed 25 rokiem życia. Retorycznie spytam – ciekawe dlaczego?
Miał być tłum
Wszystkie koncerty Miejskiego Grania są rozpisane w wydarzeniach na Facebooku. Na koncert Taco zapisało się ponad osiem tysięcy osób, a drugie tyle zaznaczyło, że jest uczestnictwem w koncercie zainteresowane. Teren nad Maltą może i wydaje się duży, ale czy aż tak? Z drugiej strony powszechnie wiadomo, że zapisanie się na wydarzenie nie idzie w parze w pojawieniu się na nim, więc istniało ryzyko, że z magicznej ósemki pojawi się jedynka. Chciałam to zobaczyć. Przekonać się, jakie tłumy rzeczywiście ściągną nad wodę i poszukać odpowiedzi na pytanie, co ma w sobie Taco, o czym nie wiem.
Kto czyta tego bloga od początku, lub od dłuższego czasu, ten wie, że o hip-hopie nie było tutaj nigdy. Nie bez powodu. Rap, hip-hop, r&b, a nawet soul rzadko stają na mojej drodze, a jeśli tak się już dzieje to jest to magiczne połączenie z popem lub mocniejszymi brzmieniami. Być może dlatego, a nawet na pewno, gdy słyszę, że ktoś rapuje od razu przypominają mi wykonawcy w szerokich spodniach, w t-shirtach, z niezbyt gustownymi czapkami na głowach i ciężkimi świecidełkami na szyjach, którzy w co drugim wersie rzucają, ku uciesze publiczności, słówkami na ch, h, k, p do wypikania w telewizji. Aż tu nagle pojawia się Taco, którego singiel dyrektor muzyczny Trójki dodaje do propozycji najbardziej cenionej listy przebojów w Polsce. No przecież tam nie może być dużo do wypikania! W tej stacji by to nie przeszło.
Miejskie Granie miało mi pomóc odkryć Taco
Wiedziałam już, że to ambitniejszy hip-hop. Swoją drogą, ktoś mi kiedyś powiedział, że rap to lepsza wersja hip-hopu, bo rap jest anglosaski, a hip-hop polski. Być może zabronione jest używanie tych wyrazów wymiennie, więc jeśli ktoś czuje się urażony – najmocniej przepraszam, ale stąpam po śliskim gruncie pisząc o muzyce, która jest mi naprawdę obca.
Z kocem pod ręką i dobrą duszą u boku poszłam na koncert dwie godziny przed jego rozpoczęciem. Głównie dlatego, żeby zrobić kilka w miarę sensownych zdjęć, ale przy okazji zobaczyć, jak to będzie z tą frekwencją. Początek nie był zbyt obiecujący, na próbę załapało się kilkadziesiąt osób, ale im bliżej godziny zero, tym towarzystwa przybywało. Ludzie dzwonili do znajomych z sarkazmem pozdrawiając ich z koncertu Taco, nagrywali snapy, robili selfie. Specyficznie czułyśmy się w tym gronie, zwłaszcza, że siedząc mniej więcej w piątym rzędzie byłyśmy w nim chyba najstarsze, ale czego się nie robi dla… sztuki?
Okazało się, że Filip więcej przeklina w interakcjach z fanami niż w utworach. Robi to z wdziękiem, naturalnie, nie z przymusu, bo tak w tym świecie wypada. Potwierdziło się też to, co delikatnie pokazała Trójka – to nie jest ta muzyka niskich lotów, z którą gatunek hip-hop ma prawo się kojarzyć. To teksty, które w ciekawy sposób opisują wielkomiejskie życie, życie młodych Warszawiaków, życie młodych Polaków. Albo po prostu, życie Polaków widziane oczami człowieka, który patrzy na nie przenikliwiej, uważniej i… prześmiewczo.
Za Taco w ogień
Nie, ja bym nie skoczyła, ale ten tłum dzieciaków, który wykrzykiwał sugerowane przez Filipa słowa pewnie by skoczył. Do wody to już na pewno! Idąc tropem opisywania rzeczywistości, metafor odnoszących się do konkretnych postaci i zdarzeń czasami miałam wrażenie, że ludzie dookoła mnie nie do końca rozumieją, czego słuchają. Nie żebym od razu sugerowała teksty Taco do analizy na maturze z języka polskiego, ale ten jeden występ wystarczył mi, żeby przynajmniej dowiedzieć się, że Filip umie opowiadać historie.
Ale nawet, jeśli dwa bądź trzy teksty mocniej utkwiły mi fragmentami w głowie, to raczej nie prędko znów wybiorę się na jego koncert. To wciąż nie jest moja kraina i wciąż czuję się mocno niepewnie w tłumie nastolatek piszczących na widok wysokiego chłopaka z mikrofonem w ręce. Nie dziwię się Filipowi, że to nagłe wzmożone zainteresowanie jego twórczością, i jego osobą nie do końca mu odpowiada.
Z socjologicznego punktu ten piątkowy wieczór był bardzo ciekawym doświadczeniem społecznym. Z artystycznego poznałam bliżej twórczość chłopaka, którego sama z siebie chyba nigdy nie zdecydowałabym się posłuchać. Teraz już wiem, że na Taco trzeba zwracać uwagę i pewnie jesienią, tak z czystej ciekawości, rzucę uchem na nową płytę.