Pamiętam, jak pod koniec roku tworzyłam listę płyt, które z różnych powodów powinny ukazać się w 2016. O istnieniu niektórych było już wtedy wiadomo, inne były w powijakach albo nawet jeszcze oficjalnie nie zaczęły powstawać. Tegan i Sara chyba już wtedy otwarcie mówiły, że następca Heartthrob się rodzi. Z płytą wiązano duże nadzieje, niektórzy krytycy uważali nawet, że dziewczyny mają szansę stworzyć najlepszy popowy album tego roku. A ja byłam ciekawa, jak nowa płyta będzie brzmiała w stosunku do poprzedniej i jeszcze wcześniejszych albumów.
Pierwszym albumem Tegan and Sara, w którym się zatopiłam było Heartthrob. Nie potrafię powiedzieć, czy skłoniła mnie do tego intensywność promocyjna, czy fakt, że już wcześniej znałam ich płyty, a ta po prostu zaskoczyła. Cokolwiek nie byłoby tego powodem czekałam na Love You to Death z niecierpliwością, licząc na świetną płytę, o poziom wyżej od Heartthrob.
O nowej płycie ciężko jest pisać zupełnie odrywając się od poprzedniej. Głównie dlatego, że Love You to Death brzmi, jak krążek stworzony w oparciu o piosenki z Heartthrob. Początkowo miałam nawet wrażenie, że dziewczyny wyjęły z szafy odrzuty z tamtego albumu, te piosenki, które wcześniej im nie pasowały, nie odpowiadały, albo na które nie miały pomysłu i doszły do wniosku, że mogą je wydać. Postanowiłam porzucić takie myślenie, bo zaburzało mi przyjemny odbiór nowej muzyki. A że muzyki jest mało – dziesięć piosenek, zaledwie trzydzieści minut – nie ma sensu psuć sobie przyjemności.
Z tak krótką płytą można się w pełni zaznajomić w naprawdę ekspresowym tempie. Do tego stopnia, że nie zdążyłam posprzątać w kuchni, a płyta już przeleciała. Trochę to smutne, ale chyba lepiej porzucić ten temat… Może po prostu powinnam szybciej sprzątać?
Przed premierą Love You to Death można było usłyszeć cztery piosenki i trzy z nich wciąż pozostają moimi ulubionymi. Zaczęło się od Stop Desire, które brzmi, jak piosenka, z którą od kilku lat ma prawo kojarzyć się brzmienie Tegan and Sara. Synthpop z charakterystycznym, energicznym wokalem dwóch sióstr, których głosów i twarzy do dziś nie potrafię odróżnić. Ten utwór wybrałabym na singiel zamiast Boyfriend, które singlem zostało, a świata nie zawojowało. Druga piosenka jest już utrzymana w zupełnie innym klimacie. 100x rozpoczyna spokojna partia pianina, a cała piosenka nawet nie tyle jest balladą, co dość melancholijnym utworem, trochę przepełnionym żalem, ale też dużą dawką optymizmu. Choć płynącego bardziej z tekstu niż z muzyki, która opiera się głównie na wspomnianym już pianinie. A na zakończenie faworytów pojawi się U-Turn, przedostatnia piosenka na płycie i jednocześnie utwór, który mocno wyróżnia się na tle wszystkie ukrytych pod nazwą Love You to Death. To wciąż brzmienie pochodne od Heartthrob, ale siostry Quin brzmią tutaj agresywniej, odważniej.
To wyszedł z tego najlepszy popowy album roku czy nie?
Za nami dopiero połowa 2016, więc wciąż istnieje szansa, że pojawi się na rynku ktoś, kto wyda taką popową płytę, że czapki z głów spadną, a szczęka gruchnie o ziemię niczym Robert Lewandowski sfaulowany przez niegrzecznego Szwajcara. Na razie jest to płyta, która ma prawo się podobać – w popowej kategorii tzw. popu artystycznego – w warstwie tekstowej, w nieprzesadzonym doborze dźwięków i wyważonej koncepcji na optymistyczny album. Tylko, że ja oczekiwałam od sióstr Quin czegoś więcej. Trochę licząc jednak na to, że skoro na ostatniej płycie przeszły odważną i poważną zmianę brzmienia, będą chciały iść do przodu. Tymczasem one wydały bardzo bezpieczny album. Spójny, ale mocno przewidywalny.