Opowiem Wam anegdotę. Bardzo krótką, ale związaną z filmem Zgoda. Otóż przez kilka tygodni wczesnej jesieni chodziłam i marudziłam światu, że film Zgoda pokazywany jest w jednym kinie w Poznaniu. I to akurat tym, do którego mam najdalej, do którego dojazd jest beznadziejny… Film przestali grać zanim zdecydowałam się poświęcić i pojechać na drugi koniec miasta. Z pomocą przyszedł czwartek z Kulturą Dostępną w kinie Helios. Film Zgoda był wyświetlany… w moje urodziny! Przypadek? Jasne, że nie. To przeznaczenie!
Z przeznaczeniem się nie wygra, więc świętując 25-te urodziny wybrałam się do kina. Czy było warto? Co sądzę o samym filmie? Dlaczego jednocześnie dziwi mnie i nie dziwi fakt, że nie było o nim głośno? Już wyjaśniam!
Zacznijmy od tego, że Zgoda, z racji swej tematyki, to nie jest najlepszy film na świętowanie urodzin. Zwykły człowiek, taki przeciętniak, wybrałby albo jakąś komedię albo komedię romantyczną. Bo co się będzie stresował, męczył i wysilał w urodziny oglądając filmy o trudnej tematyce! I ja to, tzn. jego, tego naszego przeciętnego człowieka, doskonale rozumiem. Nowa cyferka w metryczce już jest wystarczającym ciężarem do udźwignięcia. Wracając jednak do mnie. Poszłam do tego kina. Nie sama, bo spędzać urodziny samotnie to jednak solidna oznaka braku życia towarzyskiego, a o nie staram się jednak dbać.
Poszłyśmy na seans mając w głowie rolę Jakuba Gierszała w filmie Najlepszy, pamiętając że Zofia Wichłacz uchodzi za jedną z najciekawszych twarzy młodego kina polskiego i wiedząc, że Zgoda nie zagościła na ustach Polaków. To ostatnie zastanawiało nas chyba najbardziej. W filmie główną role gra tzw. młode pokolenia polskiego kina, a nawet jak piszą niektórzy, nadzieja polskiego kina. Wspomniani już Zofia Wichłacz i Jakub Gierszał oraz Julian Świeżyński. Tego ostatniego kojarzycie pewnie najmniej, więc szybko mówię, że zagrał epizody w takich filmach, jak Plan B, Wołyń czy Po Prostu Przyjaźń. Słowem – twarz generalnie nowa i nieznana. Obok tej trójki na ekranie pojawia się też Danuta Stenka i Wojciech Zieliński. O czym jest to historia?
Jest rok 1945. Właśnie kończy się wojna. W Świętochłowicach na Śląsku organy bezpieczeństwa tworzą obóz pracy dla Niemców, Ślązaków i Polaków. Pod pretekstem ukarania zdrajców narodu polskiego, UB dokonuje czystek wśród „niechętnych komunistycznej władzy”. Do pracy w obozie zgłasza się młody chłopak Franek (Julian Świeżewski). Próbuje ocalić Annę (Zofia Wichłacz), w której jest zakochany. Nie wie, że wśród osadzonych znalazł się Erwin (Jakub Gierszał), Niemiec, jego przyjaciel sprzed wojny, który od dawna skrycie kocha się w dziewczynie… Franek dołącza do komunistów, naiwnie licząc, że uda mu się oszukać system. Już pierwsze dni pracy w obozie odzierają go ze złudzeń. A z czasem przekonuje się, że aby ocalić swoją ukochaną, będzie musiał poświęcić wszystko… – opis dystrybutora
Temat na film – fantastyczny. Pomysł na próbę zrealizowania filmu o takiej tematyce, godny pochwały, bo nie jest on łatwy i trudno podejść do niego bez zbytniego wartościowania i stawania po czyjejś stronie. Dobór aktorów, naprawdę w porządku. Praca kamery, ujęcia niby z ręki, podążanie za plecami bohaterów bez pokazywania ich twarzy – pomysłowe i nadające temu filmowi cech charakterystycznych. Co się zatem stało, że tak uwielbiane przez Polaków kino (po)wojenne przeszło bez echa? Czy znudziliśmy się już taką tematyką i wolimy chodzić do kina tylko na filmy Patryka Vegi?
Co do tego ostatniego mam nadzieję, że jeszcze do tego nie doszło, ale wydaje mi się, że opowiadanie powojennej (i wojennej) historii Polski i Polaków troszeczkę się nam przejadło. I trochę też jest tak, że powstało już tak wiele filmów o tej tematyce, że nie rzucamy się na każdy kolejny spragnieni opowieści o tym, co wydarzyło się ponad siedemdziesiąt lat temu. W dodatku nasza wiedza na temat tego, jak powinny wyglądać takie filmy, jak wyglądać nie powinny i jak chcielibyśmy, żeby wyglądały jest naprawdę duża. Co więcej, takie kino przejadło się do tego stopnia, że nawet twórcom niezwykle trudno jest stworzyć film interesujący, wciągający i pozostający w pamięci na dłużej. Zgoda to nie jest Wołyń, nie jest to nawet Pokłosie. Maciej Sobieszczański, reżyser, i Małgorzata Sobieszczańska, scenarzystka wypuścili na rynek poprawny film, który nie zachwyca ani nadzwyczajnymi ujęciami ani nadzwyczajnym podejściem do tematu.
Z trudnej, niewygodnej historii stworzyli romans. Pokazali przyjaciół, których relacje skomplikowała wojna i to, co się w jej trakcie wydarzyło. Zgoda stała się jednym z tych filmów, które pokazują, co wojna robi z ludzką psychiką, jak traumatyczne doświadczenia zmieniają ludzi, co można zrobić w imię miłości i gdzie leży, bądź nie leży, granica naszych poczynań. Ja z przykrością stwierdzam, że o ile rozumiem, że twórcom zależało na pokazaniu ludzkiej przemiany w obliczu dramatu, rozczarowałam się, że chodziło tylko i wyłącznie o to.
Ponownie odniosłam też wrażenie, że Zofia Wichłacz być może jest nadzieją polskiego kina, ale ma sporo cech wspólnych z Jennifer Lawrence. Obie panie utalentowane, obie blondynki o dość zbliżonej do siebie urodzie i obie dostają rolę w średnich produkcjach. W przypadku Wichłacz na szczęście nie jest to jeszcze reguła i mam nadzieję, że się nią nie stanie!