stocksnap.io

Czego słuchałam w pierwszym półroczu 2018?

Zawsze chciałam zabawić się w redaktora Rolling Stone Magazine czy innego Pitchfork, który siada przed monitorem komputera i spisuje wszystkie świetne płyty, które ukazały się w danym przedziale czasowym. Koniec pierwszej połowy roku sprzyja tego rodzaju zestawieniom. Pojawia się ich wiele, ale często wyglądają bliźniaczo podobnie. Wrzuca się do nich wszystkie ważne premiery płytowe, dopisuje kilka mniej mainstreamowych i ogłasza, że oto lista 100 najlepszych płyt ostatnich sześciu miesięcy. Moje zestawienie jest trochę inne.

Na listę wpisałam te albumy wydane w 2018 roku, których w ostatnim półroczu słuchałam więcej niż raz i dłużej niż przez jeden dzień. O części z nich już pisałam, o kilku jeszcze nie, a o kilku napiszę tylko w tym tekście. Nie chcę nazywać tego zestawienia listą najlepszych albumów pierwszego półrocza 2018 roku, bo to lista zdecydowanie zbyt subiektywna, żeby używać tego typu słów. Jednocześnie jeśli coś jest u szczytu listy to oznacza, że słuchałam tego dużo, a więc siłą rzeczy jest to bardzo lubiany przeze mnie album. W końcu nie katowałabym się dźwiękami, które mi się nie podobają. Czego słuchałam w pierwszym półroczu 2018? Oto moje top dziesięć.

10. Lily Allen – No Shame

Lubię wracać do piosenek Lily Allen. Płyta No Shame ukazała się w czerwcu i nie zwróciłabym na nią uwagi, gdyby nie teksty piosenek. Chyba właśnie za nie lubię ten album najbardziej. Brzmieniowo nie skupiam się na nim tak mocno, jak na tekstach piosenek, które brzmią, jak wyjęte z pamiętnika Lily. Śpiewanie o tym, że życie nie zawsze jest kolorowe i że nie wszystko jest idealne nie jest żadną nowością, ale w przypadku Allen czuję autentyzm w tym, co słyszę. Lubię energię tej dziewczyny! Lubię jej styl bycia i bezpośredniość.

9. James Bay – Electric Light

Przypuszczam, że nie ma osoby interesującej się muzyką i zaglądającej od czasu do czasu na listy przebojów, która nie znałaby przeboju Hold Back the River. Ten utwór przyniósł Jamesowi sławę, rozpoznawalność, pieniądze i wyróżnienia, ale płyta Electric Light nie brzmi za grosz jak to głośne Hold Back the River. To mieszkanka stylów, idąca zdecydowanie bardziej w stronę popularnych obecnie brzmień, popu, elektroniki, taneczny klimatów. Pamiętam, że włączając ten album nie miałam żadnych oczekiwań, a włączyłam go z czystej ciekawości. Spodobał mi się od pierwszego intro, zaciekawił i później do niego wróciłam. Wiem, że takie zmiany stylu nie każdemu wychodzą, ale James nie ma się czego wstydzić.

8. Florence + the Machine – High as Hope

Żyjąc w Polsce i interesując się muzyką trudno nie poznać Florence + the Machine. Od lat odnoszę wrażenie, że jest to jedna z najbardziej lubianych artystek młodego pokolenia Polaków, która uratuje każdy kiepski line-up festiwalowy. Nie twierdzę, że to źle. Wręcz przeciwnie, chociaż mnie, z każdym kolejnym albumem, Florence zaskakuje mniej. Nie wyczekiwałam High as Hope z zapartym tchem, ale ostatecznie doszłam do wniosku, że ten rodzaj szorstkiej wrażliwości, jaką prezentuje Florence jest wart czekania na jej albumy. Mimo że muzycznie jestem większą fanką albumu Lungs i Ceremonials, na High as Hope trafiły ciekawe, bardzo osobiste, zwracające moją uwagę teksty piosenek. Być może jest tak, że dopiero teraz, gdy muzycznie Florence nie przykuwa już mojej uwagi, bardziej skupiam się nad tym, co śpiewa, a nie do jakich dźwięków i jaką techniką to robi.

7. Tancred – Nightstand

Muszę przygotować recenzję tego albumu. Tancred to dziewczyna, której karierę pod tym pseudonimem artystycznym śledzę od samego początku. Mocno jej kibicuję, bo poza talentem ma też pasję. Nowa płyta zdaje się być kamieniem milowym w jej karierze. Materiał najbardziej dojrzały artystycznie, najbardziej dopracowany i chyba pierwsza z jej czterech płyt, na którą pomysłem nie było jedynie śpiewanie i granie na gitarze. Nightstand brzmi profesjonalnie, brzmi, jak solidna obietnica, że Tancred znalazła brzmienie, które jej odpowiada i zmierza w dobrą stronę już, jako solowa artystka nareszcie mająca wizję swojej kariery.

6. Kasia Kowalska – Aya

Pisząc o albumie Aya wszyscy podkreślają, że na płytę trzeba było czekać dziesięć lat. Wiadomo, że jakoś te teksty zaczynać trzeba, a taka fraza jest zgrabna i łatwo dobudować do niej dalszy ciąg. Recenzja tej płyty jest gdzieś tam na mojej liście kilku płyt, które chciałabym szerzej skomentować, a jeszcze tego nie zrobiłam. Teraz chcę jedynie, albo aż, powiedzieć, że Kasi Kowalskiej udało się wrócić z godnością. Jest to duże słowo, ale prawda jest taka, że powroty na scenę muzyczną po 10 latach nieobecności z autorskim materiałem nie są łatwe, a w dzisiejszych czasach wielu artystów po prostu sobie z tym nie radzi. Dają się sprzedać modnemu brzmieniu, które zupełnie im nie leży. Kasia tego nie zrobiła, a album Aya wcale na tym nie stracił.

5. Chvrches – Love is Dead

Gdy myślę o moich ulubionych płytach pierwszej połowy roku nie ma tam miejsca dla Chvrches. Prawda jest natomiast taka, że słuchałam tego albumu nie raz, bo wkręciły mi się jego dźwięki i polubiłam kilka piosenek. Love is Dead miało być przełomową płytą w ich karierze. Przynajmniej ja to tak odebrałam, gdy przeczytałam, że zaprosili do współpracy Kurstina i robią wszystko, żeby wyjść poza stare schematy. Do fenomenalnej płyty jeszcze im daleko, ale kilka piosenek im wyszło!

4. Nina Kinert – Romantic

Musicie posłuchać tego albumu! Nie mówię, że będzie to moja ulubiona płyta 2018 roku, ale istnieje duża szansa, że nie wypadnie z pierwszej trójki. Istnieją artyści, muzycy, twórcy, którzy robią genialną muzykę, piszą genialne teksty piosenek, ale nie są znani na cały świat. Oczywiście nie każdy musi, nie każdy może i nie każdy chce wisieć na billboardach na Times Square, ale ilekroć słucham nowych nagrań Niny Kinert zastanawiam się, jak beznadziejnie jest ten świat urządzony, że tyle syfiastej muzyki podbija serca ludzi, a o Ninie Kinert nie słyszał pewnie nawet milion ludzi.

3. Kylie Minogue – Golden

Wszystko, co miałam do powiedzenia na temat albumu Golden trafiło do tego tekstu. Był w tej pierwszej połowie 2018 roku taki czas, w którym często wracałam do tego albumu. Od pewnego czasu już tego nie robię. Wciąż jest jednak wysoko na liście płyt, których słuchałam najwięcej w 2018 roku i zupełnie się tego nie wstydzę. Nie zmieniłam zdania na temat tego albumu. Wciąż uważam, że Kylie wydała dobrą płytę i udowodniła, zupełnie tak, jak Kasia Kowalska, że staż zawodowy potrafi przełożyć się na dobre decyzje wydawnicze.

2. Justin Timberlake – Man of the Woods

Niedawno wróciłam do słuchania tego albumu. Nie jest więc tak, że od lutego słucham Man of the Woods bezustannie. Nie, ale nie ukrywam, że lubię ten album Justina i zupełnie nie zgadzam się z wieloma krytykami muzycznymi, którzy zarzucają Justinowi, że powinien robić muzykę w swoim dawnym stylu, bo tylko taka mu wychodzi i tylko taką robić potrafi. Fakt, że album Man of the Woods nie brzmi, jak te najpopularniejsze płyty Justina nie znaczy, że trzeba go spisać na straty. Pójście w inną stronę przeważnie wychodzi artystom na dobre. Zobaczymy, co Justin pokaże na następnej płycie i wtedy się okaże, czy ten album słusznie pozbierał tak niskie oceny.

1. Now, Now – Saved

Chyba nie ma zaskoczenia, prawda? Album Saved Now, Now to na ten moment najczęściej słuchana przeze mnie płyta wydana w 2018 roku. Niedawno opublikowałam na jej temat tekst, w którym piszę, które piosenki są moimi faworytami, za co lubię ten album oraz dlaczego warto go posłuchać. Ciekawe, jak długo Saved przetrwa na pierwszym miejscu? Myślę, że jesienią znajdzie się płyta, która zdetronizuje Now, Now.

A Tobie? Które albumy wydane w pierwszej połowie 2018 wkręciły się najbardziej?