Zawsze, gdy siadam do recenzowania produkcji kategoryzowanych jako obyczajowe mam wrażenie, że tak niewiele wiem o tym gatunku, że łatwo mnie zaskoczyć i wiele seriali podoba mi się dlatego, że nie mam wyrobionej opinii i doświadczenia. Do obejrzenia Firefly Lane zachęciła mnie, jak ostatnio często, obsada. Wiele lat minęło odkąd widziałam cokolwiek, w czym grała Katherine Heigl i nie ukrywam, że pozostaje dla mnie Izzie Stevens z serialu Chirurdzy. Choć wiem, że pożegnała się z nim już ponad dekadę temu i rozbujała filmową karierę. Firefly Lane miało być też odtrutką na wszystkie krwawe i skomplikowane seriale, którymi zakończyłam 2020 rok. I idealnie spełniło to założenie.
Firefly Lane to serial, który bardzo przyjemnie ogląda się wieczorem, z kubkiem czegoś gorącego w ręku, gdy świat zasypia, a Ty chcesz odpocząć po intensywnym dniu. Nie dostarcza zwrotów akcji, ale twórcy wiedzą, jak zachęcić widza do odpalenia kolejnego odcinka. 10 odcinków oglądałam tydzień, zupełnie nie czując potrzeby, żeby zakończyć przygodę z Tully i Kate w ekspresowym tempie. Pośród wielu seriali guilty pleasure, których oglądaniem nie ma się co chwalić, drugi sezon Firefly Lane dopiszę do listy zaraz obok Virgin River, bo to produkcja, która rozbawi, rozczuli i zrelaksuje.
Trzy dekady, dwie przyjaciółki, jedna niesamowita historia. W nakręconym na podstawie bestsellerowej powieści autorstwa Kristin Hannah serialu „Firefly Lane” występują Katherine Heigl i Sarah Chalke.
Źródło: Netflix
Z naciskiem na to ostatnie, bo nawet największe rodzinne kłopoty, a w Firefly Lane ich nie brakuje, przykryte są mięciutką kołderką przyjaźni Tully i Kate, która trwa trzy dekady. Dzięki licznym retrospekcjom poznajemy historię przyjaźni, która w dosłownym tego słowa znaczeniu zmieniła życie dziewczyn – wspólnie dorastały, wspólnie pracowały, wspólnie zaczęły budować karierę i wspierały się przez lata. Przenosimy się dzięki temu w czasie do lat 70., dzieci kwiatów i rewolucji obyczajowej, obserwujemy początki telewizji, której dziś niewielu z nas chce poświęcać czas i zatrzymujemy się na początku lat 2000, gdy Ameryka oszalała na punkcie dziewczyny w krawacie, Avril Lavigne i jednocześnie obserwowała niekończącą się wojnę. Pomiędzy pojawia się wątek uzależnienia od narkotyków, osób homoseksualnych, życia w cieniu bardziej wyrazistej osobowości czy poszukiwania szczęścia w życiu prywatny,.
Serial stworzono na podstawie powieści Firefly Lane Kristin Hannah, której nie czytałam, ale patrząc na sposób prowadzenia narracji powinien mieć przynajmniej jeszcze jeden sezon. Wraz z ostatnim odcinkiem kluczowe pytanie nie doczekało się odpowiedzi, a wręcz pojawiło się kolejne, co zgrabnie otwiera drzwi do ekranizacji Fly Away, kontynuacji Firefly Lane napisanej przez Hannah. Nie zdziwię się, jeśli powstaną jeszcze dwa sezony, ale też nie miałabym nic przeciwko, bo Katherine Heigl ogląda się w roli Tully Hart wyśmienicie. Jest barwna, charyzmatyczna, zabawna i zawzięta, uczuciowa i troskliwa.
To, co zachęca do kontynuowania przygody z Firefly Lane po pierwszym odcinku to sympatyczne postaci i swego rodzaju naturalność. Każda z bohaterek wiedzie życie na naprawdę wysokim poziomie, wielkie domy i wypasione apartamenty, ale to bogactwo nigdy nie wychodzi na pierwszy plan, dzięki czemu Tully i Kate można odbierać jako kobiety sukcesu, a nie bogaczki pozbawione ludzkiej twarzy. Mają ją i to momentami aż nadto, a Tully potrafi być arogancka i bezczelna, odważnie walczyć o swoje i bliskie jej osoby.
Drugim plusem jest ta 30-letnia przyjaźń, która jest olbrzymią kopalnią pomysłów pozwalającą twórcom na łączenie wątków, ale bez konieczności zbędnego ich rozciągania. Nie pamiętam, żeby którykolwiek z odcinków wydał mi się zbyt długi. Niestety w przynajmniej połowie pojawiają się wątki doskonale znane z tysięcy innych filmów, co może i pokazuje uniwersalność historii, ale zdecydowanie bardziej pokazuje, że Firefly Lane to kolejny serial obyczajowy o kobiecie usiłującej zrobić karierę i małżeństwie, które nie potrafi już wieść wspólnie życia. Mam też przeczucie, patrząc na ostatnią scenę pierwszego sezonu, że tych powtarzalnych motywów nie będzie brakowało.
Netflix jeszcze nigdy nie zachwycił mnie serialem obyczajowym. Nie jest to jego mocną stroną, mimo że ewidentnie od kilku lat próbuje dogonić choćby HBO, które w ekranizowaniu bestsellerowych powieści jest mistrzem. Z zaciekawieniem spojrzę na dalsze losy Tully i Kate, bo polubiłam bohaterki i klimat Firefly Lane, ale gdybym miała opisać go jednym słowem użyłabym “fajny” zamiast “dobry”.