To na swój sposób fascynujące, że Natalia Przybysz była gwiazdą nie jednego koncertu trasy Męskie Granie, w którym brałam udział, a mimo to nigdy nie chciałam posłuchać jej na żywo. Wszystko zmieniło się za sprawą albumu Jak Malować Ogień, o którym pisałam tutaj, chwaląc i się dziwiąc. Nie za bardzo rozumiem, jak to się stało, że do 11 listopada 2019 roku nie znalazłam się na solowym koncercie Natalii, ale bardzo się cieszę, że czas przeszły jest tutaj odpowiedni. W Dzień Niepodległości Natalia Przybysz zagrała w Tamie. Był to mój drugi koncert w tym miejscu, drugi w ciągu zaledwie kilku dni, i drugi sprawiający mi wielką przyjemność.
Wiem, że fakt, że czyjaś muzyka nie do końca trafia do nas w wersji studyjnej nie powinien przekreślać jego koncertowego potencjału, ale jak widać czasem taka wiedza nie wystarcza. Natalię widziałam na żywo m.in. w projekcie Zalewski Śpiewa Niemena. Nie jestem fanką tego projektu, muzycznie jest bardzo przyjemny, ale uważam, że Krzysztof nagrał ten album o kilka lat za wcześnie. Solowo Przybysz zawsze omijałam, uważając, o czym zresztą napisałam w recenzji jej nowej płyty, że artystycznie jest przerysowana. Nie fascynowała mnie jej osobowość, nie ciągnęło mnie na jej koncerty. Tymczasem, po koncercie w Tamie, wiem już, jak bardzo byłam w błędzie.
Oglądanie Natalii na scenie to była wielka przyjemność! Do tego stopnia, że wracając do domu czułam wielki niedosyt, a to naprawdę rzadko zdarza mi się w przypadku polskich artystów. Natalio, dziękuję za album Jak Malować Ogień, bo gdyby nie on, prawdopodobnie nigdy nie miałabym okazji przekonać się, jak wyjątkowe są Twoje koncerty.
Teraz pewnie pojawi się pytanie: a co może być magicznego w klubowych koncertach, na których nie ma laserów, confetti i nikt nie lata na żyrandolu. Widziałam już na żywo naprawdę pokaźne grono światowej klasy, topowych artystów, którzy na wielkim metrażu robią tak fantastyczne show (żeby nie użyć mniej cenzuralnego słowa), że trudno mnie zaskoczyć. Jestem już bardziej na etapie, w którym łatwo mnie rozczarować, a takie koncerty jak ten Natalii przypominają mi, że nadal najbardziej lubię małe, spocone koncerty. W klubach, mniejszych i większych. Dlatego jeśli wychodzę z takiego koncertu, na którym wiem, że nie będzie pokazów pirotechnicznych i latających dronów, zachwycona to znaczy, że był to naprawdę świetny koncert.
Pierwsza rzecz, która mnie niebywale zaskoczyła to sama Natalia. To, że jest świetną wokalistką wiedziałam, ale nie sądziłam, że jest tak niesamowicie aktywna podczas koncertu! Tak naprawdę na palcach jednej ręki można policzyć utwory, w trakcie których spokojnie stała przy mikrofonie. Przez większość koncertu ubarwiała piosenkę swoimi tańcami, podskokami i zwiewnymi, jazzowymi ruchami. Przypominały mi one nieco ruchy Sharon den Adel z Within Temptation, która też uwielbia tańczyć rękoma, ale zdecydowanie bliżej było Natalii do Florence Welch z Florence + The Machine. Bardzo zbliżony powiew scenicznej lekkości, wysublimowane ruchy, naturalność…
To są właśnie te z pozoru małe rzeczy, które sprawiają, że koncerty takie, jak ten w Tamie stają się wyjątkowe. I jednocześnie właśnie ta sceniczna charyzma Natalii, do której nie mogłam się przekonać słuchając studyjnych nagrań (do czasu płyty Jak Malować Ogień) sprawiła, że wszystko połączyło się w całość. Natalia, jej sposób wyrazu i przekazu, jej muzyka, kontakt z fanami, to co do nich mówi i sposób w jaki to robi. Nagle podczas koncertu trwającego półtorej godziny to wszystko wskoczyło na właściwe miejsce. Zobaczyłam Natalię Przybysz, jakiej nigdy wcześniej nie widziałam i jakiej nie znałam. Dopełnieniem tego wizualnego przedstawienia, w którym główną rolę gra Natalia był bardzo minimalistyczny wystrój sceny. Okrojony naprawdę do minimum, ale bardzo adekwatny do nowego albumu i jego przekazu.
W repertuarze, który zresztą sprawdziłam sobie jeszcze przed koncertem, dominowały utwory z najnowszego albumu. Na start poszedł Ogień, bardzo szybko zabrzmiał także Krakowski Spleen, po którym zagrano utwór Przestrzeń. Był to jedyny moment w trakcie koncertu, gdy Natalia chwyciła do ręki instrument – zagrała na wiolonczeli. Później pojawił się Ciepły wiatr, piosenka która zachęciła mnie do wysłuchania albumu Jak Malować Ogień, a po nim Że jestem, przed wykonaniem którego Natalia poprosiła fanów, żeby pozbyli się wszystkich niepotrzebnych ubrań, jakie mają na sobie. Wygłosiła uroczą mowę na ten temat, a sama zdjęła marynarkę i buty. Założyła je dopiero pod koniec koncertu, gdy zaczęły pojawiać się piosenki z jej starszych płyt.
Te, mimo mojej wielkiej ignorancji w stosunku do twórczości Przybysz, znałam doskonale. Myślę, że trudno w tym momencie o Polaka, fana polskiej muzyki i obserwatora sceny muzycznej, który nie znałby utworów Miód czy Nazywam się niebo. W części bisowej rozbrzmiały cztery utwory, w tym Słodka Herbata z Cytryną, gdzie Natalia szybko wyjaśniła inspirację utworem To nie ja Edyty Górniak, a w trakcie wykonywania utworu dramatycznie, teatralnie wylądowała na deskach kończąc piosenkę na leżąco. Przypomniało mi to dawne koncerty Paramore, gdzie Hayley Williams chętnie i często zaliczała podobne kontakty z podłożem.
Koncert zakończono utworem Sto Lat, któremu również towarzyszyła krótka przemowa, tym razem dotycząca miłości i tego, co zmienia i czego nie zmienia w życiu człowieka. Natalia nieszczególnie często decydowała się na długie monologi. Zarazem nie unikała kontaktu z publicznością, najczęściej sama go inicjowała, a jeśli nie to reagowała na komentarze padające spod sceny. Pewnie, gdyby każdemu utworowi towarzyszyło kilkuminutowe opowiedzenie historii jego powstania koncert trwałby dłużej, ale umówmy się – czasem ciekawie jest wiedzieć, co stało się inspiracją do skomponowania muzyki i napisania tekstu, a czasami wystarczy pozwolić piosenkom żyć, rozbudzać wyobraźnie słuchaczy i pozwalać im interpretować słowa. Natalia na to pozwala i po koncercie w Tamie wiem, że w przypadku jej muzyki to doskonała metoda.
Naprawdę bardzo się cieszę, że dzięki tej nowej płycie poznałam Natalię Przybysz. Bo właśnie tak się czuję. Po latach przechodzenia obok jej twórczości, słuchając wybiorczo utworów, nareszcie odkryłam Natalię-artystkę. Niebywale mnie to zachwyca, bo oznacza, że przechodzę też obok wielu innych artystów, których wybrane kompozycje lubię, ale nigdy nie znajduję wystarczającej motywacji, żeby posłuchać ich na żywo. Album Jak Malować Ogień stał się tą motywacją. Jeśli macie wolną chwilę, naprawdę polecam wybrać się na koncert Natalii. Nie będziecie żałować!
I tym oto sposobem, w piątek i w poniedziałek, przeżyłam w Tamie wspaniałe muzyczne chwile. Najpierw na rozpoczęcie długiego weekendu na koncercie happysad, który podziałał na mnie jak wehikuł czasu i powrót do przeszłości, a później na zakończenie weekendu na koncercie Natalii. Jeden weekend, kilka dni i tyle wspaniałych muzycznych wspomnień…