Filmy Pedro Almodóvara nigdy nie zwracały mojej uwagi. Z tyłu głowy miałam przekonanie, że pisze on scenariusze do filmów typowo babskich, z wątkami miłosnymi w tle. A że wolę kino akcji to specjalnie na melodramaty mnie nie ciągnęło. Nie byłam pewna, czy go aby z kimś nie pomyliłam, różnie przecież bywa, więc na pytanie: pójdziemy na Julietę? Odpowiedziałam, że chętnie.
Tym razem Almodóvar postanowił napisać scenariusz opierając się na opowiadaniach Alice Munro – dodatkowy powód, żeby pójść do kina. Tak oto powstała Julieta. Jego najnowszy film. Podobno trochę zaszalał z interpretacją własną, ale to w końcu artysta i patrząc na światowe uznanie – taki przez duże A. Sam film też zbiera pochwały tu i tam, czyli chyba wyszło dobrze.
Na moje szczęście, bądź nieszczęście, okazało się, że jest to kino o kobietach, dla kobiet właśnie. Z przymrużeniem oka powiedziałabym, że taka ambitniejsza alternatywa dla świeżutkiej Bridget Jones 3. W roli głównej kobiety, facetów można policzyć na palcach jednej ręki. Mocno rozbudowany wątek relacji córka-matka, córka-ojciec i kobieta-mężczyzna. W zasadzie typowo.
A ponieważ Almodóvar był dla mnie reżyserem pływającym w melodramatach, angażującym do główny ról aktorki niebywale wyraziste, Julieta tylko potwierdziła moje wcześniejsze przekonania. W filmie było też odpowiednie nasycenie barw w każdej ze scen, co też obiło mi się już kiedyś o uszy, jako almodovarski znak rozpoznawczy. Nie poczułam się więc zaskoczona, ale muszę przyznać, że wciągnęła mnie historia Juliety i jej córki. Rozpraszała mnie tylko Adriana Ugarte grająca młodą Julietę.
Wszystko przez jej urodę. W niektórych fryzurach łudząco przypominała Emily Bett Rickards, a w innych Martę Żmudę-Trzebiatowską. Mój mózg czasami się gubił próbując dojść do tego, że to mimo wszystko żadna z nich.
Wracając do filmu. Jest to idealna propozycja na jesienny, szary i chłodny wieczór, który chce się spędzić pod kocem z kubkiem czegoś gorącego albo lampką wina. Film o pięknym nasyceniu kolorów z dopracowanymi szczegółami, artystycznymi wystrojami wnętrz, wciągającym wątkiem, który musi chociaż na moment zmusić do przemyśleń.
Towarzyszy mu przepiękny hiszpański klimat dodający europejskiego uroku. Takiego jakiego nie mają amerykańskie produkcje. Dla mnie to był jeden z dużych plusów Juliety – bardzo wyrazisty indywidualizm. Bardzo, bardzo mi się to spodobało!
Melodramaty dla kobiet, z kobietami w roli głównej, kojarzą się z wyciskaczami łez. Tutaj nie było za bardzo nad czym płakać. Almodóvar bardzo zmyślnie równoważył zachowania głównych bohaterek. Zrobił to w taki sposób, żeby wartościowanie postaci nie wychodziło od niego, czy z filmu, ale leżało po naszej stronie. Widzów.
Dla mnie Julieta okazała się słabą i bezbronną kobietą, potrzebującą w życiu kogoś, kto prowadziłby ją za rękę. Nadawał sens życiu i wyznaczał kolejne kroki. Bardzo podobna była z resztą jej córka, Antia, która będąc osobą podatną na sugestie innych też potrzebowała wskazówek mówiących jej, jak kierować życiem.
Film z pewnością dla kobiet wymagających. Nie lubiących banalnych scenariuszy pokazujących tylko wierzchołek relacji damsko-męskich, albo idealizujących miłość. Film opowiadający historię, spokojnie i głęboko opisujący relacje między poszczególnymi bohaterkami i bohaterami urywający się w momencie, gdy zastanawiasz się, czy dojdzie do happy-endu. A ponieważ nie jest to produkcja z Hollywood, zakończenie trzeba sobie stworzyć samemu. W głowie i zdecydować, że będzie szczęśliwe.
Dla tego wyraźnego indywidualizmu chętnie obejrzę kilka starszych filmów Almodóvara.