Po spokojnej, ale obiecującej czwartkowej rozgrzewce i naładowaniu sił po udanej środzie z PVRIS nadszedł czas, żeby pełnymi garściami czerpać z dobrodziejstwa line-upu Spring Break 2016. Plan na sobotę zakładał popołudnie i noc pełną wrażeń. Był to też pierwszy dzień, w którym można było się przekonać, jakie tłumy ściągnęły do Poznania. Okazało się bowiem, że chętnych na obcowanie z, w większości, polską muzyką, i to taką mało przecież radiową, jest całe mnóstwo! Żeby było jeszcze ciekawiej, chętnych na obcowanie z tą radiową było, jak na lekarstwo, ale o tym będzie nieco później.
Biegania między wszystkimi trzynastoma scenami w planach nie było, bo i po co się przemęczać, ale zaliczenie trzech uważam za naprawdę pozytywny wynik i chyba najlepszy, na jaki było mnie stać. To nie kwestia lenistwa, ale szacunku do muzyki – nie widzę sensu w wybieganiu z koncertu w jego połowie tylko po to, żeby zobaczyć połowę innego występu.
Lilly Hates Roses
Plac Różany Centrum Kultury Zamek od zawsze kojarzył mi się tylko z miejscem pełniącym rolę parkingu dla muzyków przyjeżdżających na koncerty do Blue Note. Tymczasem okazało się, że równie dobrze sprawdza się w roli parkingu dla koncertowego Red Bull Busa. Tak, tego niebieskiego, który z różnymi artystami podróżuje po kraju. W sobotę w Poznaniu stanął na nim zespół Lilly Hates Roses.
Promienie zachodzącego słońca odbijające się od murów starego zamku, nieśmiało wychylające się zza drzew i pobliskich krzewów. Na dziedzińcu imponująca mieszanka ludzi, wypełniających praktycznie cały teren. Na wąskiej scenie ustawionego tyłem do Zamku busa uśmiechnięci, zadowoleni muzycy. Na żeńskim wokalu Kasia, dziewczyna, której brakowało fikuśnego wianka na głowie i wyglądałaby, jak jedna z tych alternatywnych wokalistek kultowego festiwalu Coachella.
Ze sceny dobiegały klimatyczne, pozytywne brzmienia muzyki, która od razu kojarzyła się z wiosną, a nawet latem. Piosenki taneczne, ale nie takie pasujące na imprezowe pląsy. Raczej w lirycznym klimacie, tak naprawdę dobrze wpasowujący się w klimat miejsca, w którym przyszło im grać. Była to bardzo przyjemna, optymistyczna wprawka do dość intensywnego festiwalowego dnia. Chociaż Lilly Hates Roses chyba jeszcze lepiej pasowaliby do występów na piaszczystej plaży. Przez cały 30-minutowy koncert miałam wrażenie, że skądś ich znam. I nie chodziło wcale o to, że zagrali Mokotów. Później dotarło do mnie, że ich muzyka kojarzy mi się z amerykańskimi serialami dla nastolatek, w których zawsze pojawia się wątek sympatycznych dzieciaków z sąsiedztwa, które zakładają band i grają na plaży dla znajomych z liceum.
Lilly Hates Roses pasuje mi do takiego wizerunku, jak mało kto. W końcu tylko oni wystrzelili na koniec koncertu srebrne confetti!
Dawid Podsiadło
Pierwszy koncert na dużej scenie tego festiwalu, na jaki się wybrałam. Niestety w pełni odsłonięta scena, nie otoczona z żadnej strony murem, jak było w przypadku Red Bull Tour Bus, nie sprzyjała dobremu nagłośnieniu. Dudniło aż niemiło, a to przekładało się na wrażenia estetyczne. Początek był więc średni, potem było już lepiej.
Dawid grający miesiąc w miesiąc w Poznaniu – relacja tutaj – to bardzo nietypowa sytuacja, ale na pewno jedna z tych, z których należy się cieszyć. Zapowiadany w programie godzinny koncert przeciągnięto o dwadzieścia minut, co zaowocowało rozbudowaną setlistą, choć jednak mocno zbliżoną do tej z marcowego Son of Analog Tour. Delikatnie mnie to rozczarowało, ale ostatecznie przynajmniej utrwaliłam sobie koncertową wersję singli Forest i W dobrą stronę oraz nowego, trzeciego, którym będzie Pastempomat. O tym, że powinien być singlem pisałam chyba przy okazji recenzji albumu Annoyance and Disappointment, a jeśli nie pisałam, to teraz mówię, że się cieszę!
Dwie kwestie różniły ten występ od marcowego i nie, nie była to lokalizacja. Pojawiły się aż dwa covery – Get Lucky wkomponowane w Trójkąty i Kwadraty oraz Lullaby The Cure zagrane na bis. Poprzednio doświadczyliśmy tylko jednego. Czy był to najlepszy koncert całego Spring Break? Słyszałam takie głosy w tłumie, ale moją faworytką dnia i chyba mimo wszystkiego całego wydarzenia pozostaje Marcelina.
Dawid mnie niczym nie zaskoczył. Jasne, świetnie brzmi na żywo, jest pierwszy do dowcipkowania i potrafi przeobrazić się w performera. Na wielu osobach duże wrażenie zrobiła na pewno oprawa koncertu, czyli gra świateł dopasowanych pod konkretną piosenkę. Ona faktycznie była najlepsza, jaką widziała Enea Stage, ale identyczne wariacje można było zobaczyć w marcu. Podsiadło na żywo zawsze na plus, bo to zawsze jest dobry koncert, kawał dobrej muzyki, dobrze przygotowanej i dającej się słuchać, ale tym razem ktoś inny był lepszy.
Marcelina
Marcelinie przypadło w udziale występowanie na scenie w klubie Blue Note, miejscu o niewielkich rozmiarach, ale spośród wszystkich festiwalowych scen tę można zaliczyć do tych większych. Już godzinę przed jej koncertem, gdy na scenie występowała kuso ubrana K Bleax, ciężko było dostać się do środka. Swoje trzeba było odstać, ale w końcu okazało się, że w środku miejsca nie brakuje, a większość widowni ustawiła się przed schodami, kompletnie nie rozważając użycia ich i zajścia na dół… Kto nie ryzykuje, ten nie ma. Zeszłam.
Filigranowa dziewczyna z gitarą kojarzy się raczej z delikatnym, dziewczęcym graniem. I rzeczywiście taka bywa. Marcelina potrafi oczarować charakterystyczną barwą głosu, intrygującym brzmieniem i urokiem osobistym, który nie pozwala jej nie lubić, ale ma też drugie oblicze. I to właśnie ono ujawnia się w piosenkach z ostatniego krążka. Na żywo Nie mogę zasnąć i Czarna Wołga wydają się nie tyle mroczne, co wręcz rockowe. Duża w tym zasługa wspaniałej gry na gitarze i solówek, których nie powstydziłby się nie jeden rockowy z definicji zespół. Nawet wpadający w klimaty country utwór Chandra na żywo zmienia się w muzycznego potwora o mocno rock n rollowym feelingu. Pełna relacja jest dostępna tutaj.