Są takie zespoły, których przeboje zna się tak po prostu, z radia, z telewizji, z życia. Dokładnie tak miałam przez wiele lat z The Killers – Mr. Brightside, Somebody Told Me z albumu Hot Fuss, Human i Spaceman z Day & Age. Pomiędzy była dziura, która magicznie zapełniła się w 2017 roku. Stało się to za sprawą albumu Wonderful Wonderful. Płyty nazwanej przeze mnie jedną z najlepszych (ulubionych) z 2017 roku. Słuchałam jej dziesiątki razy, znam każde słowo, każdy riff, każde uderzenie stopy. Przez pięć lat, jakie minęły od premiery, The Killers wydali jeszcze dwie płyty, a moja chęć posłuchania ich na żywo sukcesywnie wzrastała. Marzenie, pragnienie czy jak kto woli zachcianka została zrealizowana 12 lipca w Wiedniu.
Pierwotnie moje muzyczne spotkanie z The Killers miało wyglądać zgoła inaczej. Wiedeń wybrałam skuszona wizją przeżycia dwóch doskonałych koncertów w odstępie kilku dni, później pandemia zaczęła te plany weryfikować, a ostatecznie gdy zdecydowałam się na zakup biletu wiedziałam, że lecę tylko (albo aż!) na The Killers. Była to moja druga wizyta w kraju Mozarta, pierwsza miała miejsce w 2019 roku, w kwietniu przy okazji koncertu Amy Macdonald w Gasometer Bank Austria Halle. Nawiasem mówiąc – Macdonald jest wielką fanką The Killers, więc jest to dość znamienne, że mój pierwszy koncert tej grupy odbył się właśnie tam, gdzie widziałam Amy po raz ostatni. Koncert odbył się w Wiener Stadthalle i zgromadził niemalże komplet publiczności.
Podejmując decyzję o udziale w koncercie zrobiłam to na tyle późno, że w sprzedaży nie było już biletów najbliżej sceny. Zostały te na płytę. W dzień koncertu sprawdziłam i organizator dorzucił kilka sztuk do sprzedaży, ewidentnie było to dobre zarobkowo zagranie, bo pod sceną panował gigantyczny ścisk. Do tego stopnia, że osoby stojące na końcu tej części płyty nie mogły się ruszać. Wchodząc do obiektu momentalnie przestałam żałować, że nie wydałam kilkudziesięciu euro więcej. Zyskałam komfort, przestrzeń i miłe towarzystwo, zadowolonych, świetnie się bawiących ludzi. A od barierki, do której mogłabym dojść dzieliły mnie dwa-trzy rzędy.

Pamiętam, że wspomniany już koncert Amy Macdonald był szalenie głośny za sprawą energicznej i bardzo entuzjastycznej publiczności. Na The Killers było bardzo podobnie, z tą różnicą, że dało się wyczuć, kiedy publiczność łapała oddech. Koncert w Wiedniu był jednym z nielicznych na tej trasie, które nie odbywały się podczas festiwali. Był to właśnie kluczowy powód, dla którego chciałam polecieć właśnie do Austrii – posłuchać The Killers na żywo z pełną setlistą, w hali, nie na festiwalu i nie na stadionie. Udało się! Zespół lubi delikatnie pożonglować granymi utworami, więc nie w pełni można przewidzieć, co rozbrzmi danego dnia. Po cichu liczyłam, że zagrają nowy singiel Boy, który chwilę wcześniej zadebiutował w trakcie koncertu w Hiszpanii, ale zdaje się, że zagrali go tylko po to, żeby przygotować treści na media społecznościowe zapowiadające premierę. Zgromadzona publiczność zdecydowanie lepiej czuła się w sztandarowych utworach, przebojach i kultowych już kompozycjach, przez co podczas utworów z ostatnich płyt energia delikatnie opadła. Z drugiej strony trudno oczekiwać, żeby ktoś skakał do Runaway Horses z Pressure Machine.
Cała trasa, choć setlisty ma różne, odbywa się pod szyldem przedostatniej płyty, czyli Imploding the Mirage. To właśnie My Own Soul’s Warning otwiera koncert, z pierwszą dawką confetti. The Killers to jedni z największych fanów confetti jakich znam. Dwugodzinny koncert dał aż trzy wystrzały, co ostatni raz widziałam, zdaje się, na koncercie Katy Perry. Efektowne to było, nie będę zaprzeczać. W połączeniu z licznymi animacjami, laserami, sztucznymi ogniami robiło naprawdę ładną oprawę. Nadająca się zarówno do koncertów właśnie takich halowych, jak i festiwalowych scen. Łącznie zespół zagrał 23 utwory, w tym 5 utworów z Imploding the Mirage, a wybór padł na singlowe propozycje – Caution, Blowback, Fire in Bone, Dying Breed. Również 5 piosenek rozbrzmiało z Hot Fuss, wspomniane już Mr. Brightside, które zamykało koncert, Somebody Told Me oraz All These Things That I’ve Done, Jenny Was a Friend of Mine i Smile Like You Mean It. Ciut mniej, bo 4 z Sam’s Town – tutaj na bis nie mogło zabraknąć For Reasons Unknown z wyciągniętym z tłumu fanem, który doskonale poradził sobie z grą na perkusji. Zapomniałam już, że są zespoły, które lubią ten rodzaj interakcji z fanami. Od razu przypomniał mi się Green Day!
W setliście pojawiło się też kilka niespodzianek. Przed singlem Caution Brandon zaśpiewał krótki fragment Rut, po Somebody Told Me oznajmił, że potrzebuje chwili na oddech i zaczął grać Here With Me, które ostatecznie wykonał we fragmencie. Pod koniec głównej części koncertu zaprosił na scenę wokalistę The Lathums. Muzycy otwierali koncert, a podczas setu The Killers wokalista zaśpiewał ich kompozycję How Beautiful Life Can Be. Nie zabrakło też chwili na docenienie faktu, że wreszcie możemy się koncertowo spotkać bo, cytując Brandona, „nikt nie jest w izolacji”. Nie można było temu zaprzeczyć, ale w Wiedniu nie da się też nie zauważyć, że 2 na 10 osób chodzą po ulicach i w miejscach publicznych w maseczkach. Na koncercie również było takich osób sporo. Nie wiem, czy bardziej mnie to martwi, bo każe myśleć, że wracamy skąd przyszliśmy i zagrożenie wisi wciąż w powietrzu, czy imponuje, że mieszkańcy Wiednia są tacy przezorni.

Nie zamierzam jednak kończyć tej relacji czarnymi myślami, bo wiem, że przede mną jeszcze kolejny koncert The Killers. Na razie nie wiem gdzie, nie wiem kiedy i przy okazji jakiej płyty – zespół zaczął już zapowiadać premierę kolejnej, ale wiem, że to był dopiero początek. Doskonale się bawiłam w Wiener Stadthalle, The Killers dali świetny rockowy koncert z tanecznym twistem. Panowie wspólnie z koncertowymi towarzyszami i towarzyszkami wypadają na żywo rewelacyjnie. Jest energia, jest profesjonalizm, są krótkie przerwy na złapanie oddechu i pogadanie z publicznością – np. droczenie się o to, jakie utwory powinny zaraz rozbrzmieć. I przede wszystkim jest to, co bardzo cenię, miejsce na spontaniczność. Oczywiście było to show przygotowane od pierwszej do ostatniej minuty, ale przed wyjściem na scenę The Killers zadbali o to, żeby urozmaicić nieco występ, podziękować supportowi, który grał z nimi w kilku miastach. To zawsze są piękne gesty od tak wielkich zespołów, artystów, którzy mogliby pozwolić sobie na rutynę. A tego nie robią.
Co bym zmieniła? Zdecydowanie nie mogę odżałować, że ominęłam trasę z albumem Wonderful Wonderful, który najchętniej wysłuchałabym na żywo od początku do końca. Mam jednak świadomość, że z tyloma albumami na koncie, i tyloma przebojami, takie koncerty to są najczęściej jednorazowe strzały, zapowiadane niespodziewanie. Kolejny gig dream spełniony i kolejny raz kończę relację słowami: do następnego!