Blake Lively, pewnie przez rolę w Plotkarze i Wieku Adaline, kojarzy mi się z aktorką zdolną do grania w filmach o pięknych, młodych kobietach. Produkcjach osadzonych w latach 60-tych, gdzie największą rolę odkrywają klimatyczne ujęcia. Właśnie z tego powodu tak bardzo zaintrygowała mnie zapowiedź filmu 183 metry strachu, gdzie Blake nie tylko tapla się w błocie, ale też we krwi.
Zwiastun, o którym mówię to jeden z tych, które wystarczy obejrzeć, żeby wiedzieć, o czym dokładnie będzie film. 183 metry strachu, swoją drogą ambitne tłumaczenie krótkiego oryginalnego tytułu The Shallows, można uznać za nowiusieńką wersję klasycznego filmu Szczęki, z tą różnicą, że Szczęki były pewnym wydarzeniem kinematograficznym, a ten film jest kolejnym, który próbuje być jego następcą.
Istnieje, mimo dość klasycznej fabuły z rekinem w roli złośliwej morskiej kreatury próbującej zabić filigranową blondynkę, kilka powodów, dla których warto było wybrać się do kina.
Pierwszym z nich są bardzo ładne ujęcia wody, plaży, ogólnie mówiąc lokalnych krajobrazów. Głupio mówić o filmie, w którym leje się krew, że jest ładny, ale ujęcia fauny i flory naprawdę koją oko.
Drugi powód nazywa się Blake Lively. W filmie ma na imię Nancy i wymiata na wodzie, na desce, a przez 90% filmu gra w nim sama. Nie ma do pomocy aktorów drugiego, trzeciego, ani nawet pierwszego planu, którzy pomogliby jej zbudować postać, rozwinąć ją. Jest sama i sama musi zagrać, najlepiej jak potrafi, przestraszoną, a jednocześnie zmotywowaną do przetrwania dziewczynę. Wychodzi jej to różnie.
Najciekawiej chyba w momentach, w których próbuje być zabawna.
Trzeci powód również nazywa się Blake Lively, ale tym razem odnosi się bezpośrednio do wstępu. 183 metry strachu to dobry film, jeśli ma się ochotę zobaczyć Lively w niecodziennej dla niej roli. Innej niż ta, którą gra choćby w najnowszym filmie Allena. Zobaczyć, jak radzi sobie na ekranie w pojedynkę, jak zszywa sobie rany.
Film powinien spodobać się też tym, którzy lubią produkcje z dreszczykiem emocji. A są momenty, w których można podskoczyć na krześle, zwłaszcza w ciemnej sali kinowej, przy bardzo głośno podkręconych głośnikach. Do pełni szczęścia brakuje mniej oczywistego scenariusza, który już na kilka minut przed następną sceną nie sugerowałby, jak zakończy się ta, która jeszcze się nie zaczęła.