Cieszę się, że udało mi się pójść na koncert Farro przy okazji pierwszej wizyty w Europie i nie musiałam na to czekać pięć lat. Tyle, ile na debiutancki album. Josh zabrał kumpli z Nashville i zagrał całą, skromną i małą, ale obszerną w datach, trasę koncertową po Wielkiej Brytanii. Ostatnim przystankiem był londyński The Borderline.
Pamiętacie recenzję albumu Walkways? Pisałam w niej, że to krążek daleki od ideału, ale dobrze pokazujący talent i dający nadzieję, że to tylko nieśmiały start. Z tym koncertem było dokładnie tak samo.
O tym, że Walkways nie bije rekordów sprzedaży i nie ma wielkich przebojów wiedziałam, ale myślałam, że pierwszy londyński koncert Josha Farro po opuszczeniu Paramore będzie się cieszył większym zainteresowaniem. Tymczasem w The Borderline zjawiła się garstka fanów, prawdopodobnie nie dobijająca nawet do 100. O ile nie przekładało się to na doznania muzyczne, to jednak mała łezka się w oku zakręciła. Stałam się naocznym świadkiem powiedzenia: zaczynać wszystko od początku.
Na chwilę przed trasą Josh zaczął manifestować w sieci, że Farro to zespół. I tak też właśnie prezentowali siebie podczas koncertu – jesteśmy bandem z Nashville, TN, który przyjechał zagrać trasę po Anglii. W sumie to był to kolejny moment, w którym łezka w oku się zakręciła. Co by o Joshu nie mówić, o tej całej akcji z 2010 roku, to jednak m.in. dzięki jego talentowi Paramore zaszli daleko i zaczęli rozwijać skrzydła…
Solowy materiał Farro nie powala na kolana, jest dość melancholijny, często ma się wrażenie, że piosenki są do siebie aż zbyt podobne, ale na żywo widać, jak wiele Josha z Paramore pozostało. Te same ruchy sceniczne, charakterystyczne zagrywki na gitarach, energia, której na tym albumie wcale tak dobrze nie słychać.
Walkways dużo zyskuje na żywo, i dobrze.
Zagrano wszystkie piosenki z album, dodano do nich dwie nowe kompozycje i dwa śpiewane w harmoniach na trzy głosy. Nie chce za bardzo nawiązywać do koncertów Paramore, bo jeszcze ktoś mnie źle zrozumie, źle coś zinterpretuje, ale niektóre skojarzenia nasuwają mi się same. I uważam, że nie ma w tym nic złego, nic z kopiowania. Ostatecznie Josh spędził w Paramore 3/4 swojego zawodowego życia, więc siłą rzeczy skojarzenia nasuwają się same.
Pamiętacie akustyczne sety Paramore z trasy promującej brand new eyes? Te, podczas których siadali na kanapie? Wspomniane utwory wykonane w harmoniach wokalnych właśnie te klimatyczne, spokojne fragmenty koncertów Paramore mi przypominały. Ogólnie podzielanie koncertu na trzy segmenty – szybki, wolny, szybki – było takim nawiązaniem do wielkich gigów, jakie Josh grywał z Paramore, a jakich choćby w Anglii bez niego do tej pory jeszcze nie zagrali.
Od strony produkcji sam koncert prezentował się naprawdę dobrze. Może nie nazwałabym tego trasą z rozmachem, ale był ekran, na którym wyświetlały się animacje, światełka oddające klimat piosenek. Detale, które ładnie dopełniały całość i pokazywały, że trasę zrobiono z głową, chcąc żeby mimo małych rozmiarów, nie była taka zwyczajna.
Myślę, że Josh się wyrobi.
Jeśli będzie chciał dalej nagrywać solowe albumy, a nie skupi się tylko na pisaniu piosenek dla innych, za jakiś czas może wydać naprawdę dobry, lepszy album. I przy odrobinie szczęścia znów zagrać w Europie. To wciąż jest utalentowany chłopak, ale widać, że szuka własnej drogi. Pierwsze koty za płoty, teraz może już być tylko łatwiej!