Grammy Awards 2016. Moje wrażenia.

Z roku na rok coraz bardziej przewidywalne. Od wielu lat mocno krytykowane za formułę, przyznawanie nominacji i nagród artystom najbardziej wpływowym w branży muzycznej, a przy tym rocznie chętnie oglądane, komentowane i nadal niezwykle prestiżowe. Wczoraj po raz 58. rozdano Nagrody Grammy, statuetki przyznawane przez amerykańską Narodową Akademię Sztuki i Techniki Rejestracji. Lista faworytów wcale nie była długa, ale po raz pierwszy od kilku lat organizatorzy mogli pochwali się interesującą ofertą dla widzów.

Niezbyt przyjemnie jest mówić, że to niespodziewane zgony z ostatnich dwóch miesięcy przyczyniły się do zwiększonej atrakcyjności Grammys, ale właśnie taka jest prawda. W bardzo krótkim odstępie czasu muzyka musiała pożegnać dwóch artystów stojących na dwóch przeciwnych końcach muzycznego bieguna i jednego stojącego gdzieś pośrodku. Na gali postanowiono uczcić pamięć całej trójki. A co poza tym? Kto wrócił do domu z największą liczbą statuetek? Kto zaskoczył?

Ich Troje

Jeśli ktoś chciał zarobić wczorajszej nocy trochę pieniędzy mógł pokusić się o zakłady w typowaniu liczby statuetek, jakie w garści będzie trzymała Taylor Swift, Kendrick Lamar i The Weeknd. To właśnie ta trójka otrzymała najwięcej nominacji i już po gali poprzedzającej tą transmitowaną na żywo, gdzie wręczano nagrody w większości kategorii, było jasne, że grono liderów ma nikłe szanse na oddanie pałeczki osobie postronnej. A ponieważ w rodzinie nic nie ginie, Swift i Lamar szybko podzielili się nagrodą w kategorii Najlepszy Teledysk – otrzymali ją za wspólny klip do singla Bad Blood.

Później też obyło się bez większych niespodzianek. Albumem roku okazał się krążek 1989 Taylor Swift, nagraniem roku przebój Uptown Funk Marka Ronsona i Bruno Marsa, piosenką roku singiel Thinking Out Loud Eda Sheerena, a tytuł najlepszej nowej artystki zgarnęła Meghan Trainor. W świecie mocniejszych dźwięków liderami okazali się Alabama Shakes, którzy zdobyli nagrodę za najlepszy rockowy występ, dla najlepszej rockowej piosenki, Don’t Wanna Fight, a ich album Sound and Color uznano najlepszym albumem w kategorii muzyki alternatywnej. The Weeknd nie pozostał daleko w tyle odbierając nagrodę za najlepszy występ R&B z singlem Earned It i za najlepszy urban contemporary album, Beauty Behind the Madness.

Kendrick Lamar okazał się jednak niezwyciężony i do domu przyślą mu łącznie pięć statuetek, w tym tą jedną zdobytą wspólnie z Taylor Swift. Poza tym może się pochwalić nagrodą za najlepszy album w kategorii rap, To Pimp a Butterfly, najlepszą piosenką i najlepszym występem w kategorii rap za singiel Alright i udziałem w utworze These Walls, który nagrodzono w kategorii best rap/sung collaboration.

Oprócz tego nagrody otrzymali także twórcy genialnego dokumenty AMY, opowiadającego historię życia Amy Winehouse, zespół Muse może pochwalić się nagraniem najlepszej rockowej płyty, Drones, a Justin Bieber wspólnie z Skrillexem i Diplo nagrodą za najlepszy taneczny kawałek. Licząc na choćby malutką dawkę zaskoczeń, których na próżno szukać, szkoda że Akademia pominęła nominowaną Florence and the Machine. Nie wiem, jak dobrą płytę musiałaby nagrać, żeby przebić się przez amerykańsko-kanadyjski splendor.

A tribute to…

To miały być najmocniejsze punkty wczorajszej nocy. I były najmocniejsze, ale wielokrotnie w humorystycznym tego słowa znaczeniu. Zdecydowanie najpiękniejszy występ upamiętniający przypadł w udziale zespołowi Eagles i Jacksonowi Browne, którzy wykonali przepięknie, bardzo emocjonalnie Take It Easy dedykowane Glennowi Freyowi.
Show na miarę swoich wokalnych i aktorskich możliwości, gdzie trudno ocenić co było na wyższym poziomie, dała Lady Gaga. Trzeba przyznać, że idealnie nadawała się do roli artystki oddającej hołd Davidowi Bowie. Postawiono na dziki szał, animacje, efekty specjalne i przypomnienie charakterystycznych dla zmarłego muzyka rekwizytów. Przyjemnie się to oglądało, ale chyba przesadzono z liczbą utworów, jakie wrzucono do jednego występu.

Wolę się nie zastanawiać, jak Lemmy Kilmister podsumowałby występ Hollywood Vampires. Mrocznie było, to prawda. Występ z całą pewnością wyróżniał się na tle wszystkich innych, jakie tego wieczora zaprezentowano, ale mam nieodparte wrażenie, że istnieje na tym świecie kilka zespołów, które lepiej poradziłyby sobie z uhonorowaniem Lemmy’ego.

Do tej listy trzeba dodać jeszcze dwa występy – Chris Stapleton, Gary Clark Jr. i Bonnie Raitt wykonali The Thrill is Gone w hołdzie dla B.B. Kinga, a grupa młodego, muzycznego pokolenia postanowiła zmierzyć się z repertuarem Lionela Richie, który został uznany Człowiekiem Roku MusiCares. Ich występ był przekomiczny, przerażający i zastanawiający. Na jednej scenie stanęli Luke Bryan, John Legend, Demi Lovato i Meghan Trainor. Każdy wykonał fragment wybranej piosenki Richiego, np. Lovato walczyła z przebojem Hello, po czym na scenie pojawił się sam zainteresowany i zaśpiewał fragment All Night Long. W trakcie całej tej zabawy tonację na chwilę złapał tylko Legend.

Na tarczy i z tarczą

Tegoroczna oferta Grammys była naprawdę ciekawa, więc śmiało można było przypuszczać, że 58. rozdanie najważniejszych muzycznych nagród przejdzie do historii, jako jedno z najbardziej udanych. Teraz wiadomo już, że przejdzie do historii, jako jedna z najdziwniejszych, a za rok wszyscy będą bacznie przyglądać się Adele. Wcale nie dlatego, że otrzyma najwięcej nominacji, ale dlatego, że w tym roku kiepsko wypadła śpiewając na żywo. Gdy popowe gwiazdki nie trafiają w tonację, tłumaczą się, że im odsłuch nie działa. Gdy Adele niepewnie wyciąga najwyższe dźwięki w All I Ask i tłumaczy się technicznymi problemami, jedni starają się zrozumieć, że takie rzeczy się zdarzają, inni się śmieją. Oby za rok poszło lepiej!

Swój występ do udanych może natomiast zaliczyć Kendrick Lamar, który dał fenomenalne show śpiewając The Blacker the Berry i Alright. Bezsprzecznie najlepszy występ wieczoru, który spokojnie można zaliczyć do kanonu tych najlepszych w historii Grammys. Lamar wypadł genialnie i rozbujał nieco publiczność, której przyszło słuchać głównie ballad. Na palcach jednej ręki można policzyć energetyczne występy, a praktycznie wszystkie duety postawiły na spokojne, usypiające utwory. Nawet otwierająca imprezę Swift zrobiła mniej szumu niż mogłaby zrobić. Troszeczkę odświeżona wersja singla Out of the Woods przypominała rockowe wydanie We Are Never Getting Back Together połączone z teatralną próbą pokazania, że w jej gardle chowa się nie tylko popowy głos. Na koncertach jakoś lepiej jej to wychodziło. A może Taylor ma teraz w planach powalczenie o Grammy za najlepszy rockowy album i to była tego malutka zapowiedź? Takiej statuetki jeszcze w kolekcji nie ma!

Nagrody Grammy niezmienne od lat uznawane są za najistotniejsze wyróżnienia w świecie muzyki. Każdy artysta pragnie otrzymać nominację, nagrodę albo chociaż zaproszenie na czerwony dywan. Akademia robi co może, aby przygotować ofertę lepszą od MTV i American Music Awards, ale już od dawna okazuje się, że zapowiedzi i ogłoszenia nominowanych są bardziej ekscytujące od samej gali. Kiedy wreszcie doczekamy się ceremonii, po której obejrzeniu będziemy godzinami zbierali szczęki z podłogi?

wykorzystane we wpisie zdjęcia pochodzą ze strony grammy.com, mirror.co.uk