Uważasz, że marzyć trzeba o wielkich rzeczach? Czymś na miarę zdobycia Złotego Globa, Nagrody Grammy albo wygraniu na loterii miliona euro? O ile to ostatnie marzenie zrealizować może tylko ślepy los, to te dwa poprzednie ciężka praca. Ja mam różne marzenia, małe i duże. Najwięcej chyba tych, które da się zrealizować, bo są mocno przyziemne. Ogranicza mnie jedynie czas, fundusze albo dobre okazje.
W tym roku nadarzyła się dobra okazja, żeby spełnić marzenie o zobaczeniu na żywo Josha Farro z Paramore. Zobaczeniu i posłuchaniu, takie połączenie odpowiada mi najbardziej.
Relację z londyńskiego koncertu zespołu FARRO publikowałam z końcem listopada.
Nie był to najbardziej zajebisty koncert, na jakim byłam. Nie był największy i muzycznie też nie zwalił mnie z nóg, ale był odpowiedni do spełnienia marzenia. Umieszczam go w POPvencie, który kończy się za mniej niż tydzień (!), bo mam przekonanie, że szybka druga okazja do posłuchania Farro w Europie niestety się nie nadarzy.
A morał z tej historii jest taki, że okazje trzeba łapać, szukać ich i korzystać, gdy tylko się uda. Przy okazji przypomnę taką pewną smutną, choć może nie dla każdego, prawdę. Dzisiaj Farro mają małe szanse na większe koncerty w Europie, ale za rok może stać się tak, że dzięki jednej piosence z klubów dla 250 osób przeniosą się na Stadion Wembley.
Tym bardziej cieszę się, że zobaczyłam ich na małej scenie, w małym, dość obskurnym klubie. Posłuchałam piosenek z debiutanckiej płyty. Przekonałam się, że Josh Farro przy odrobinie szczęścia od losu (i pomocy dobrych ludzi), przy dużym samozaparciu i ciężkiej pracy poradzi sobie w muzyce bez nazwy Paramore. Nie wiem, czy chciałby grać na wielkich stadionach. Może nie? Życie różne figle płata!
Także, różnie może być, więc łapcie szanse na małe, intymne koncerty artystów, których lubicie, bo dla wielu może to być ostatni dzwonek na intymne granie, którego nie da się odtworzyć przed wielotysięczną publicznością.