Materiały prasowe

Call Me by Your Name. Dlaczego to nie jest film na Walentynki?

Czasami odnoszę wrażenie, że współczesne kino nie jest już w stanie niczym zaskoczyć. Na przestrzeni lat opowiedziało wszystkie historie, do tego stopnia, że zaczęło zajmować się rozmyślaniem o przyszłości i skręciło w kierunku science fiction, do którego w zasadzie żadna produkcja nie jest mnie w stanie przekonać. Żyjąc z taką myślą, i wciąż oglądając nowsze i starsze filmy, naprawdę rzadko łapię się na tym, żeby jakiś film mnie zachwycił, został w mojej głowie na długo. Do niedawna takim filmem był Pokój (ang. Room), od niedawna jest nim film Tamte dni, tamte noce (ang. Call Me by Your Name).

Produkcje zupełnie różne, opowiadające kompletnie różne historie, z zupełnie różnymi zdjęciami i kompletnie innym podejściem do szczegółów. A jednak stało się tak, że otrzymały nominacje do Oscara, obejrzałam je i zrobiły na mnie gigantyczne wrażenie. Każdy w inny sposób, ale na tyle mocny, że gdy dzisiaj myślę o Room, dwa lata po obejrzeniu filmu, wciąż mam przed oczami konkretne sceny, emocje na twarzach bohaterów, odczuwam dziwny niepokój zmieszany ze smutkiem i jednocześnie pamiętam, ile w tym filmie było miłości. Jeśli nie wiesz, o jakim filmie mówię, tutaj można obejrzeć zwiastun.

W Call Me by Your Name również nie brakuje miłości. To zdecydowanie jest film o miłości, ale znów, nie jest to takie proste i zwyczajne, jak w ckliwych komediach romantycznych, na które wczoraj pobiegły tłumy zakochanych ludzi. Jednocześnie mam wrażenie, że jest to jeden z tych filmów, który każdy z nas może zrozumieć w indywidualny sposób, zobaczyć piękno w innych scenach, docenić ten film za coś zupełnie innego. I to już samo w sobie świadczy o tym, że Luca Guadagnino (reżyser) stworzył film rewelacyjny!

Dla jednych Call Me by Your Name będzie prostą opowieścią o miłości gejów, dla innych to historia chłopca, który dorasta i poszukuje siebie, dla jeszcze innych opowieść o tym, jak to kiedyś trudno było żyć w związku jednopłciowym, a dla jeszcze innych może to być opowieść o tym, jak rodzice przymykają oko na miłosne podboje swojego dorastającego syna. Czym ten film jest dla mnie? Nie potrafię opisać tego w jednym zdaniu, ale pamiętam, że wychodząc z kina pomyślałam, jak kompletnie beznadziejne jest to, że nie robi się tak pięknych, prawdziwych, szczerych i niezmanierowanych filmów o miłości między kobietą i mężczyzną.

Północne Włochy, lato 1983 roku. Elio (Timothée Chalamet), błyskotliwy siedemnastolatek, spędza wakacje w XVII-wiecznej wili, komponując i grając muzykę klasyczną, czytając i flirtując. Obycie, wykształcenie i talenty Elia sprawiają wrażenie, że mamy do czynienia z dorosłym, w pełni ukształtowanym mężczyzną. A jednak wielu rzeczy musi się jeszcze nauczyć, zwłaszcza jeśli chodzi o miłość.
Pewnego dnia do wili przybywa Oliver (Armie Hammer), młody amerykański stypendysta, pracujący z ojcem Elia nad swym doktoratem. W zachwycających krajobrazach spalonej słońcem Italii Elio i Oliver odkrywają siłę wzajemnego przyciągania. To lato zapamiętają na zawsze. – opis dystrybutora

W 2007 roku André Aciman napisał książkę. Nazwał ją Call Me by Your Name i krótko po jej wydaniu dowiedział się, że są ludzie, którzy chcą zrobić na jej podstawie film. Droga była długa, kręta i wyboista, aż w końcu w 2016 roku udało się skończyć scenariusz. W tak zwanym międzyczasie Luca Guadagnino stworzył dwa inne filmy (Nienasycani i Jestem miłością), które wspólnie z Tamte dni, tamte noce tworzą trylogię. Jeśli poczytacie wywiady z Guadagnino dowiecie się, że Tamte dni, tamte noce uważa za film zupełnie inny od wszystkich, jakie stworzył. Uspokoił swoje zapędy, stworzył film piękny w swojej prostocie. Wyszło to na dobre zarówno jemu, jako reżyserowi, jak i filmowi.

Patrząc na drogę, jaką twórcy tego filmu musieli przejść, żeby wreszcie go nakręcić dochodzę do wniosku, że czas potrafi działać na korzyść filmowych produkcji. W tym przypadku dostajemy obraz ze świetnie dopracowaną scenografią, fenomenalnymi widokami, pięknymi Włochami, ale nie takimi głośnymi i tętniącymi życiem, z jakimi nam się kojarzą. Włochy w Call Me by Your Name to kraj, w którym czas płynie spokojnie, powoli, nie ma zgiełku, krzyków, gestykulujących Włochów i wyrabiających ciasto na pizzę Włoszek. Trafiamy do miejsca, gdzie żyje się sielsko, odpoczywa, a życie spokojnie płynie swoim rytmem. I mimo tego spokoju film trwający dwie godziny zupełnie się nie dłuży. Ja nie miałam wrażenia, że filmowa akcja toczy się zbyt wolno, że ktoś niepotrzebnie wydłużył film.

Drugim plusem wynikającym z tylu lat pracy nad filmem jest obsada aktorska. Timothée Chalamet, czyli filmowy Elio zagrał fantastyczną, autentyczną i bardzo odważną rolę. W tym filmie jest wiele trudnych, kłopotliwych scen, które jednocześnie wywołują śmiech, może często zmieszany z zażenowaniem. Timothée rewelacyjnie zagrał zagubionego, zawstydzonego, niepewnego, a zarazem bardzo inteligentnego, zabawnego i pewnego siebie młodego mężczyznę. Niedawno przy okazji pisania o jednym z filmów wspomniałam, że nawet najlepszy aktor nie udźwignie słabego scenariusza. W tym przypadku mamy świetny scenariusz, który zyskał dzięki dobrym kreacjom. I muzyce.

Jaka w tym filmie jest rewelacyjna muzyka!!

Rzadko, żeby nie powiedzieć, że praktycznie nigdy, nie sięgam po filmowe soundtracki. Ostatni raz zrobiłam to po obejrzeniu La La Land. Słuchanie Can’t Stop The Feeling Justina Timberlake’a z bajki Trolle się nie liczy! Jeśli weszlibyście na mój profil na Last.fm i sprawdzili, kogo i czego słuchałam przez ostatni miesiąc dowiecie się, że playlistę zdominował Sufjan Stevens.

Sufjan, który jest autorem dwóch piosenek inspirowanych filmową historią – Mystery of Love, Visions of Gideon i nowej wersji. Co ciekawe, pierwotnie jego rola miała być nieco inna. Miał być bowiem narratorem opowiadającym zdarzenia z perspektywy starszego Elio. Pomysł upadł, Sufjan się nie zgodził, ale piękne piosenki stworzył! Za Mystery of Love ma szansę na Oscara w kategorii Best Original Song, chociaż osobiście jestem większą fanką Visions of Gideon. Poza kompozycjami Stevensa na ścieżce dźwiękowej znajdują się też tzw. włoskie klasyki, kwintesencja włoskiego klimatu. Mieszanka rozmaitych emocji, piękna muzyczna ilustracja tego, co pokazane w filmie.

Pozostając w walentynkowym klimacie aż chciałoby się napisać, że Call Me by Your Name to idealna propozycja na Walentynki. Prawda jest taka, że to beznadziejna propozycja na Walentynki! W Walentynki powinno się oglądać komedie romantyczne, które odprężają i wprowadzają w dobry nastrój. Nie filmy z tak silnymi ładunkami emocjonalnymi. Z mocną i jakże mądrą wypowiedzią ojca, z cierpiącym i płaczącym przy kominku chłopcem.

Gdy oglądasz film trwający ponad dwie godziny z każdą kolejną minutą przybliżającą Cię do tej 120 minuty jesteś przekonany, że nic Cię już nie zaskoczy. Tymczasem Call Me by Your Name dopiero na samiuteńkim końcu serwuje petardę. Pierwszą jest rozmowa Elio z ojcem. Piękna, spokojna, szczera i bardzo ważna rozmowa o uczuciach. Drugą jest scena przy kominku, na której pewnie w większości kin bezmyślnie zapalono światło. Ależ to była piękna scena! Założę się, że każdy kto widział ten film ma ją do dziś przed oczami.

Na zakończenie jeszcze słowo o tytule, który w wersji polskiej jest daleki od tego z oryginału. Mam wrażenie, że to już odwieczna walka widzów z dystrybutorami o to, żeby przestali tłumaczyć tytuły filmów. W tym przypadku wyszło zupełnie nie tak, jak chciał André Aciman. Jego tytuł został zaczerpnięty ze sceny z głównymi bohaterami, do której wracamy również pod koniec filmu. I ten tytuł, choć może wydawać się banalny, jest o wiele głębszy i ważniejszy niż nasze polskie Tamte dni, tamte noce. One, mimo że też całkiem adekwatne, są bardzo prozaiczne.