Dunkierka. Dlaczego Nolan podbija świat?

Jeśli powiem, że Dunkierka to najgłośniejszy film tych wakacji nie będę w błędzie. Zarabia krocie, Christopher Nolan ponownie zbiera wyśmienite recenzje, a cały świat nagle przypomniał sobie o ewakuacji Dunkierki. Mnie do chodzenia na tego typu filmy zupełnie nie trzeba zachęcać, więc nawet przy znacznie mniejszym zamieszaniu i tak prędzej czy później wylądowałabym w kinie.

Jakie pierwsze pięć skojarzeń przychodzi Ci do głowy, gdy myślisz o filmie wojennym? Krew? Walki? Broń? Strzelaniny? Ranni? Krzyki? Okej, to już sześć skojarzeń. Mogłabym tak wymieniać jeszcze długo, ale w tym filmie większości z tych rzeczy nie ma. Nie ma krzyczących z bólu ofiar, żołnierzy z oderwanymi kończynami, nie ma walki wręcz. Nie ma nawet bombardowania miast i przejaskrawionego heroizmu walczących.

Nolan podchodzi do tematu zupełnie inaczej, a przynajmniej inaczej niż choćby Wallace w Pearl Harbor. Przywołuję ten film z dwóch powodów – po pierwsze bardzo go lubię, po drugie Hans Zimmer napisał muzykę do obu. A muzyka, jak łatwo się domyśleć czytając nazwisko Zimmer, odgrywa w tym filmie bardzo dużą rolę i jest, co tu dużo mówić, zajebista! To jedna z tych ścieżek dźwiękowych, bez których film nie byłby tak dobry, jak jest.

A Dunkierka to naprawdę fantastyczny film! Recenzje nie kłamały.

Fantastyczny do tego stopnia, że nawet trudno mówić o nim w kategoriach filmu wojennego. Oczywiście bez wątpienia się do takich zalicza, ale mam wrażenie, że najpopularniejsze produkcje, jakie znamy pod tą kategorią mają się nijak do propozycji Nolana. Już tłumaczę dlaczego. Uwaga! W dalszej części tekstu mogą pojawić się spoilery.

On pokazuje wojnę nie jako sytuację, w której rodzą się tylko wielcy bohaterowie, waleczni, dzielni, niezmordowani, ale jako wydarzenie, w którym chodzi po prostu o to, żeby przetrwać. Bez względu na to, po której jest się stronie – czy jest się żołnierzem, czy cywilem. Jednocześnie nie piętnuje swoich bohaterów, a ukazuje ich ludzką, prawdziwą twarz. To, czego często brakuje w zapierających dech w piersiach amerykańskich produkcjach kinowych. Myślę o tych, w których żołnierz-bohater, mimo obrażeń, wciąż wydaje się nie być przestraszony, zmęczony i nie ma ochoty, tak najzwyczajniej w świecie, po ludzku, wrócić do domu.

Nolan pokazuje młodych chłopców, którzy znaleźli się w samym środku wojny i po prostu pragną przeżyć.

Nie chcą zdezerterować, czują, że zawiedli, ale wiedzą, że jedynie, co im pozostało to przeżycie. Nie bawi się w skomplikowane relacje rodzinne, nie opowiada historii życia tych bohaterów. Nie tłumaczy nawet, jakim sposobem trafili na wielką plażę w Dunkierce i co ich motywuje do udziału w wojnie. Nie wiemy nawet, kiedy zaciągnęli się do wojska i ile mają lat. Niezbyt często padają również ich imiona, przez co umazani w piasku, ropie i błocie, wszyscy z ciemnymi włosami i niemalże takimi samymi fryzurami, wydają się być identyczni.

Trochę inne podejście ma Nolan do cywilów. Tutaj śledzimy losy jednej rodziny. Poznajemy motywacje ojca i syna, wiemy co przeżyli i czym jest dla nich ta wojna. Z oglądania licznych filmów wojennych (lub z wojną w tle) wiadomo, że scenarzyści przyjmują dwa warianty. Chłopak kocha ojczyznę, chce jej bronić i zaciągnął się do wojska w myśl swoich ideałów. Lub został zmuszony do zaciągnięcia się do wojska z przymusowego poboru, ewentualnie w wyniku presji społeczeństwa.

Spodobało mi się, że Nolan uznał, że nie ma sensu opowiadać takich, lub podobnych, historii po raz kolejny. Zamiast tego postarał się opowiedzieć, co mogło być motywacją dla cywilów. Zabieg jest bardzo dobrze przemyślany. Skoro kluczową rolę w ewakuacji wojsk z Dunkierki odegrali cywile i ich łódeczki, na których przed wojną pływali na wakacje, warto wiedzieć, dlaczego zdecydowali się zaryzykować życie i pomagać wojskowym.

Film trwa 106 minut. Zapomniałam to sprawdzić przed seansem i gdy się skończył wydawało mi się, że minęła dopiero godzina. Później okazało się, że to po prostu film tak mnie wciągnął, że straciłam poczucie czasu. Lub ewentualnie oszołomiły mnie wybuchające bomby, strzelające samoloty i uderzające o burty fale. Nigdy nie byłam fanką IMAXów (ani oglądania filmów w 3D), ale uznałam, że jednak taki film dobrze byłoby obejrzeć doświadczając pełni dźwiękowych możliwości. Wniosek? Wojna to jeden wielki hałas, ciągły hałas i nieustający hałas. Co oczywiście nie zmienia faktu, że udźwiękowienie Dunkierki było, jak sam film, rewelacyjne.

Wracając jeszcze na moment do sposobu prowadzenia akcji. Nolan, powiedzmy, że nieco teatralnie, ale nie do końca, prowadzi akcję z trzech perspektyw. Mamy wydarzenia rozgrywające się na molo, na morzu i w powietrzu. Zazębiają się dopiero pod koniec filmu. To był kolejny z zabiegów, który bardzo mi się podobał. Dzięki niemu te same wydarzenia, w czasie rzeczywistym, mogliśmy oglądać z perspektywy różnych bohaterów, raz z poziomu wzroku, raz z powietrza.

A co do powietrza… W filmach wojennych większość akcji toczy się na lądzie. To tam giną cywile, wojskowi. W Dunkierce najwięcej fantastycznych akcji toczyło się w powietrzu! I na wodzie, na lądzie było ich najmniej. Fantastyczne były wszystkie sceny z udziałem samolotów bojowych, powietrzne walki i widoki. Bardzo dawno nie widziałam takich ładnych, realistycznych zdjęć w scenach w powietrzu. I to trzeba Nolanowi oddać – sceny walk powietrznych są rewelacyjne, bardzo realistyczne.

Częstotliwość występowania słowa “fantastyczne” nie jest przypadkowa. Dunkierka to naprawdę bardzo, bardzo dobry film. Powiedziałabym nawet, że z punktu historycznego spodoba się nawet tym, którzy na co dzień nie sięgają po tego typu tematykę. W tym filmie nie ma przemocy, która kojarzy się z takimi produkcjami. Człowiek nie wychodzi z kina psychicznie wykończony, widząc przed oczami zakrwawione twarze. Ja wyszłam z kina oszołomiona dźwiękiem, zdjęciami i pomysłem na scenariusz oraz zaskoczona, że Nolanowi udało się niemalże uniknąć patosu. Niemalże, bo raz wpadł w te sidła.

Dunkierka bardzo zasłużenie zdobywa pochwały. Nie chcę zapeszać, ale kilka Oscarów jest już chyba rozdanych ?.