Kosmici czy Zombie? Jaką zagładę wybrać?

Po wczorajszym dniu refleksji i przedwczorajszym podglądaniu dziwnie poprzebieranych ludzi doszłam do wniosku, że dobrze byłoby się zastanowić, jaka forma zagłady ludzkości byłaby najfajniejsza. Używam tego słowa nie bez powodu, choć może trafniejsze będzie użycie najefektywniejsza. Macie jakieś pomysły? Rozważmy dwa scenariusze – zombie i kosmici.

Scenarzyści kultowego już The Walking Dead, który będzie nas bawił i smucił jeszcze przez minimum półtora sezonu, i twórcy dobrze przyjętego, ale już zakończonego Falling Skies, pewnie byliby gotowi walczyć o swoje racje, ale przynajmniej w kilku kwestiach musieliby podać sobie ręce. Zagłada ludzkości powinna zakończyć się walką wręcz. I tutaj rozpoczęłaby się walka na słowa, bo miłośnicy wersji zombie woleliby wbijać kije w głowy zombiaków, a zwolennicy życia na innych planetach chętniej strzelaliby do wielonożnych bądź człekokształtnych gigantów.

Niestety, albo stety, ludzkość miałaby większą szansę na przetrwanie, gdy nasza rasa po śmierci zamieniała się w zombie. Średnia 13 milionów widzów na odcinek daje cień szansy, że kilka milionów z nas już wie, jak rozwalić zombiaka, co ma się kiepsko, gdy spojrzymy na 5 czy 6 milionów widzów kreatur z innej planety. A może to kosmici sterują naszymi mózgami i każą nam oglądać The Walking Dead, żebyśmy nie umieli z nimi walczyć? Zostawmy te rozważania.

Co z tymi zombiakami?

Były czasy, kiedy omijałam The Walking Dead szerokim łukiem. To były początki naszej polskiej fascynacji tym serialem, więc w naturalny sposób wszyscy o nim mówili, wszędzie o nim pisali i każdy go oglądał. Przyzwyczajona, że takie emocje wywołują seriale, które nigdy nie przyciągają mojej dłuższej uwagi, ignorowałam wszelakie zachęty. Ale pewnego dnia przeszedł ten czas, w którym nieopatrznie przełączyłam na AXN, gdzie właśnie emitowano odcinek, wówczas, 4 sezonu The Walking Dead. Oglądałam od połowy i cholernie się bałam! Nie wiedziałam do końca o co chodzi, kto jest dobry, a kto zły i przerażały mnie dziwne pół-człowiecze postaci wydobywające z siebie nieludzkie ryki. Było późno. Pewnie nawet bardzo, bo tego serialu nie emituje się przed 22gą. Obejrzałam. Wyłączyłam telewizor. Poszłam spać. Nie miałam koszmarów, ale rosła we mnie chęć, aby obejrzeć pierwsze odcinki.

Złapałam bakcyla świetnie wyreżyserowanego, genialnie udźwiękowionego, bardzo realistycznie ucharakteryzowanego i sympatycznego amerykańskiego serialu. Co gorsza, minęło już pięć sezonów, a ja cały czas mogę na palcach jednej ręki wymienić momenty, w których scenarzyści mnie zawiedli. Uśmiercili nie tego, kogo powinni albo spłodzili dziewczynkę zamiast chłopca.

Miło to powiedzieć, zwłaszcza widząc kilka pierwszym odcinków szóstej transzy, że The Walking Dead trzyma poziom i nadal trzyma w napięciu. Gdy już wiesz co się wydarzy, kto zginie, kogo ugryzie zombie, a kto zwariuje, okazuje się, że jesteś w wielkim błędzie, bo umiera ktoś zupełnie inny, a największy świr serialu okazuje się najrozsądniejszym kolesiem z możliwych. Niesamowite jest to, że nawet powtarzalność wielu wydarzeń nie sprawia, że poddajesz się i rezygnujesz z oglądania. Idąc tym tropem, a raczej tym sposobem pisania scenariusza, The Walking Dead może trwać jeszcze 10 sezonów, albo nigdy się nie skończyć, ale nie trafi na niechlubną listę tych, które powinny się zakończyć dawno temu.

Co z tymi kosmitami?

Z Falling Skies było inaczej. Szukałam nowego serialu, któremu byłabym gotowa poświęcić długie, letnie wieczory. Najlepiej takiego, który doczekał się więcej niż jednego sezonu, żeby można było się mocniej zaangażować w fabułę i bohaterów. Wpisałam w przeglądarkę “best american tv series from 2011” i w ten sposób znalazłam Falling Skies. Przeczytałam krótką zapowiedź, obejrzałam trailer i pomyślałam: “No to zrobili The Walking Dead tylko z kosmitami.” Nie byłam tym stwierdzeniem zachwycona, bo aż za bardzo pachniało chęcią odniesienia sukcesu na fali podobnego produktu… Mimo wszystko dałam im szansę, bo nie oni pierwsi i nie ostatni.

Zaczęłam oglądać ze względu na głównego bohatera, w którego wciela się Noah Wyle i przepadłam, do pewnego momentu, bez reszty. Pierwsze trzy sezony zasługują na uwagę z podobnych względów co The Walking Dead – świetni aktorzy, świetny scenariusz, świetnie efekty specjalnie. Scenarzyści budują napięcie, wymyślają coraz to dziwniejsze stwory i jeszcze dziwniejsze metody, jakimi kosmici osaczają ludzi. Niestety przyjemność z oglądania nie trwa długo i w 4 sezonie serial zaczyna być trochę za bardzo oczywisty i nawet przesadnie nierealistyczny.

Wprowadzono w nim tyle zmian, zbudowano zupełnie nową główną postać, która nie uniosła serialu tak, jak można było tego oczekiwać. Producenci zdecydowali się zakończyć wątek z klasą, czyli wydać pieniądze na domknięcie historii tworząc piąty, ostatni sezon. Obejrzałam go z przywiązania i dlatego, że nie lubię zostawiać niedokończonych opowieści. Mimo wszystko uważam, że o ile Falling Skies zaczęło się obiecująco, o tyle zakończyło się bez polotu. I w przeciwieństwie do The Walking Dead, tutaj wszechobecny jest pierwiastek wielkiej, walczącej, zawsze zwycięskiej Ameryki. A to dość wyświechtany motyw, czego najlepszym przykładem jest ostatnia scena pokazująca wielką, odradzającą się Amerykę.

Czas decyzji

Jaka forma zagłady ludzkości byłaby więcej efektywniejsza? Każda z nich wydaje się mało prawdopodobna, z czego z racjonalnych powodów bardzo się cieszę, ale gdybym na jeden dzień mogła przenieść się na plan zdjęciowy jednego z tych seriali, i poudawać że to moja nowa rzeczywistość, wybrałabym The Walking Dead.

Nie dlatego, że ten serial cały czas trwa i mogłabym dostać rolę, która nie zginie po dwóch, trzech odcinkach. Wybrałabym walkę z zombie, bo z bliżej niewyjaśnionych powodów łatwiej jest mi wyobrazić sobie, że wdychanie toksyn i spalin, jedzenie modyfikowanego jedzenia i globalne ocieplenie mogą któregoś dnia pozamieniać chromosomy w naszych organizmach. A w efekcie my zaczniemy zamieniać się w zombie.

W złych, nieprzyjacielskich kosmitów, którzy wyglądają, jak bakterie z reklam środków do czyszczenia toalet, nie wierzę. Tu bliższa jest mi koncepcja Alfa, jako przybysza z kosmosu, który będzie puchaty, zabawny i przyjacielski. Bo skąd pewność, że gdzieś tam daleko nie żyją sobie miłe istoty, które chciałyby się z nami zaprzyjaźnić a niekoniecznie wbić nam szpony w serca?