Lion. Droga do domu. Książka kontra film

Przejdźmy do konkretów. Po pierwsze naprawdę rzadko sięgam po książki biograficzne. Po drugie naprawdę rzadko czytam książkę, żeby obejrzeć film. Najczęściej najpierw oglądam film, a później czytam książkę, jeśli uznam, że filmowa historia była wystarczająco interesująca. W tym przypadku przeczytałam książkę, żeby obejrzeć film. Film, w którym gra Nicole Kidman. Film oparty na książce Lion. Droga do domu, w której Saroo Brierley opowiada historię swoje zagubienia.

Nie umiem odpowiedzieć na pytanie, co było w tej historii aż takiego niesamowitego, że postanowiłam o niej poczytać. Wiem, że zobaczyłam zapowiedź filmu Lion. Droga do domu i po prostu uznałam, że chciałabym przeczytać, jak to się stało, że małe dziecko tak bardzo oddaliło się od domu i jakim cudem po 25 latach do niego wróciło.

Trochę czasu zajęło mi przeczytanie 265 stron. W tak zwanym międzyczasie przeczytałam inne książki, mniej lub bardziej pasjonujące, m.in. Piękne Złamane Serca, czyli książka o fascynacji drugim człowiekiem. Historia opisana przez Saroo, mówiąc prawdę, nie była aż tak fascynująca, jak mi się wydawało. Bywały momenty, jak mawiają krytycy filmowi, i te momenty, jak mawiają Anglosasi, zrobiły tę książkę. Zdecydowanie ciekawiej, co chyba jest dość naturalne w przypadku ekranizacji takich biografii, wypadł film.

Książka jest mocno rozwleczona.

Jest bardzo dużo wewnętrznych rozterek bohatera, bardzo szczegółowo opisuje swoje stany emocjonalne. To zajmuje połowę książki, więc akcji nie jest tam zbyt wiele. Najciekawsze momenty, te które czytało mi się najprzyjemniej, to opowiedzenie zdarzeń z życia małego Saroo i tego, jak to się stało, że trafił do pociągu, który wywiózł go ponad tysiąc kilometrów od domu.

Już sam fakt, że udało mu się to przeżyć, i w późniejszym życiu zachować naprawdę dobrą kondycję psychiczną, to zdecydowanie idealny materiał na film. Mnie natomiast chyba bardziej zainteresowała sytuacja Indii, dzieci w Indiach i warunków, w jakich urodził się, i początkowo wychowywał, Saroo.

Później ciekawa jest opowieść o tym, jak próbował odnaleźć zaginiony dom i jak rozwój Internetu mu w tym pomagał. To akurat nie jest historia z gatunku fascynujących, a bardziej pokazujących, że czasami naszym życiem kieruje szczęście, przypadek, ślepy los i że dobre zakończenia naprawdę się zdarzają. To jest po prostu ten happyend historii małego chłopca, który będąc dorosłym mężczyzną odnajduje to, co myślał, że stracił i jednocześnie wraca do świata, który odtwarzał w swojej głowie przez dwadzieścia lat. Jak się domyślacie, było to bardzo wzruszające.

Książka zakończyła się klamrą kompozycyjną, więc już od pierwszy stron było wiadomo, że Saroo rodzinny dom odnajdzie i odnajdzie też kobietę, która go urodziła.

W filmie wygląda to nieco inaczej.

Nie chciałabym napisać, że wygląda to zupełnie inaczej, ale filmowe Lion. Droga do domu to historia może i oparta na faktach, ale odpowiednio pod scenariusz filmowy podkręcona, przerobiona i dopowiedziana. Myślę, że filmowi wyszło to na dobre – zekranizowanie tego, co naprawdę napisał Saroo nie byłoby zbyt pasjonujące, ale rozciągnięcie dwóch wątków, o nich zaraz, trochę mnie zdziwiło.

Filmowi owszem, wyszło na dobre zrobienie z tej historii dramatu i wykreowanie wątków pobocznych, które w książce w ogóle nie zostały przedstawione, lub nie były aż tak rozwinięte. Jednak, gdy pamięta się to, co chwilę wcześniej przeczytało, dziwnie ogląda się film, który już nie do końca jest o Saroo.

W książce pojawiał się wątek Australijczyków, którzy zaadoptowali Saroo, jednak poznajemy ich bardzo pobieżnie, nie mamy wglądu w ich uczucia, nigdy nie wypowiadają się samodzielnie. W filmie poznajemy natomiast matkę adopcyjną, która jest bardzo emocjonalna, stoi na skraju depresji i robi przysłowiową dobrą minę do złej gry. A zła gra polega na tym, że drugi adopcyjny syn, w książce występujący, jako młodszy adopcyjny brat Saroo, którego ten kochał i wspierał, jest dzieckiem niezwykle problematycznym.

Nie pogodził się z życiem, jakie wiedzie, nie odnalazł się w nowej rzeczywistości, a demony przeszłości wciąż go prześladują. O ile Saroo pisał o bracie i o ich relacjach, jednak w filmie bardzo mocno pokazano, jak Mantosh izoluje się od rodziny i jak silny wpływ na jego życie mają zaburzenia psychiczne.

Jeśli twórcy scenariusza chodziło o to, żeby stworzyć kontrast pomiędzy Saroo a Mantoshem to zdecydowanie dopiął swojego. Ja, znając książkową historię, miałam jednak wrażenie, że uwypuklono wszystko to, czego Saroo nie chciał napisać wprost, a z Mantosha zrobiono kogoś innego. Podobnie z resztą było z adopcyjną matką, Sue, która w książce opisywana była, jako silna kobieta z ideałami. Wątek więzi, jaka łączyła Saroo z adopcyjnym ojcem w ogóle pominięto.

Film Lion. Droga do domu otrzymał sześć nominacji do Oscara.

I to mnie nie dziwi, bo to naprawdę wzruszający film. Chwyta za serce, pokazuje, że istnieją na świecie dobrzy ludzie. Udowadniający, że szczęśliwe zakończenia naprawdę się przydarzają. Ma też trochę klimatycznych, krajobrazowych zdjęć pokazujących Indie i mocno psychologiczne wątki obrazujące sytuacje, z jakimi muszą się zmierzyć adopcyjni rodzice.

Jedno zdanie, jakie zapamiętałam z tego filmu brzmi: Nie adoptowaliście nas, nie byliśmy czystymi kartkami. Adoptowaliście nas z całym naszym bagażem przeszłości. To są mądre i piękne słowa, która można sobie przyłożyć do każdej głębszej relacji z drugim człowiekiem.

Jeśli macie ochotę się wzruszyć, lubicie filmy oparte na faktach myślę, że ten film powinien się Wam spodobać. Tylko może niekoniecznie czytajcie książkę, bo ten film jest nią zaledwie inspirowany. Z książki wybrano kilka wątków, kilka przytoczonych przez Saroo faktów, a całość opowiedziano w mocno hollywoodzkim stylu. Nie twierdzę, że to źle. Zdaje się, że rodzina Brierleyów zaakceptowała scenariusz i nie miała żadnych pretensji, ale warto wiedzieć, do jakiego stopnia film oparty na faktach rzeczywiście jest na nich oparty.