Po sześciu latach wróciłam do Hradec Kralove na festival Rock for People. Gdy pojechałam tam po raz pierwszy, to był mój pierwszy raz na wiele rzeczy. Pierwszy koncert Paramore, pierwsze spotkanie z Paramore, pierwsza rozmowa z Paramore. Od tamtej pory dużo się zmieniło, także dla Paramore. I nie chodzi wcale o to, że teraz ich skład wygląda inaczej, a brzmienie też poszło w inną stronę. Paramore wrócili do Hradec Kralove, jako zespół z pięcioma studyjnymi albumami, nagrodą Grammy. Jako zespół, który zamyka występy na głównej scenie i może dyktować warunki.
Nigdy nie widziałam Paramore na żywo dwa razy podczas jednej trasy koncertowej. Zawsze uważałam, i nadal tak myślę, że ciekawiej jest iść na dwa koncerty dwóch różnych tras, z inną setlistą i inną oprawą koncertową. Zwłaszcza, gdy chce się usłyszeć na żywo, jak najwięcej nowych piosenek. Tym razem nadarzyła mi się jednak okazja do doświadczenia mocy Tour One (tak Paramore nazwali trasę po Europie) dwukrotnie, więc skorzystałam.
Szkoda tylko, że tegoroczny line-up festiwalu był tak skonstruowany, że w dzień koncertu Paramore nie grał nikt interesujący. Nie było więc sensu przyjeżdżać po południu. Wiedziałam też, że nie będę stała w pierwszym rzędzie, więc zjawiliśmy się wieczorem. Na około trzy godziny przed gwiazdą dnia.
W Hradec Kralove zawsze pada. Albo przed Paramore, albo w trakcie koncertu. Tym razem lunęło naprawdę solidnie, aż się przestraszyłam, że zaraz przerwą koncert, bo obok prężyły się niezłe błyskawice. Burza była jednak dość daleko od miejsca koncertu, a do nas docierały tylko jakieś jej szczątkowe ilości.
Paramore wyszli na scenę punktualnie, o 22:50. Koncert również skończyli punktualnie, minutę przed północą. Nie pozwolono im zagrać dłużej niż oficjalny plan festiwalu. W praktyce oznaczało to trzy piosenki mniej. Zabrakło Hate To See Your Heart Break, której tak szczerze mówiąc nie było mi żal, Playing God, które lubię, ale bez niego set też prezentował się w porządku i coveru Halfnoise, Scooby’s in the Back. Akurat na wykonanie tej piosenki liczyłam, bo dodaje naprawdę przyjemnego feelingu. Zespół jest wtedy w totalnej euforii, na co oczywiście bardzo przyjemnie się patrzy. Niestety, Paramore usunęli ten utwór z setlisty.
Nie było też, wzorem wszystkich wcześniejszych koncertów, monumentalnego wejścia. Po prostu weszli, stanęli, wyciągnęli kciuki ku górze i rozpoczęli. Oprawa była dokładnie taka sama, jak podczas londyńskiego koncertu – nie licząc oczywiście faktu, że ten koncert odbywał się pod gołym niebem. Różnica polegała jednak na tym, że czasowo nie mogli pozwolić sobie na zejście ze sceny i powrót na bis. Zagrali go więc z marszu, a Hayley zainicjowała ostatnią część koncertu ponownie zakładając kurtkę. Rozbrzmiało więc Forgiveness, które nadal mnie nie porywa i Hard Times. Pełną setlistę możecie znaleźć tutaj.
Pięć piosenek z After Laughter, które wykonuje Paramore wypada na żywo naprawdę bardzo fajnie.
Jeśli nie pisałam tego przy okazji relacji z Londynu, konieczne muszę podkreślić to teraz. Wszystkie piosenki, poza Forgiveness, które jest najzwyczajniej w świecie piosenką bardzo monotonną, świetnie prezentują się na koncertach. Nie kłócą się z That’s What You Get, Misery Business, czy Brick By Boring Brick. Naprawdę, chociaż wiem, że wiele osób uważa, że nowe brzmienie ze starym nie może iść w parze. Może warto przypomnieć, że z muzyki na żywo wychodzi inna energia niż z muzyki na płycie, w głośnikach?
W temacie energii na koncertach muszę przyznać, że byłam zaskoczona, jak żywo i entuzjastycznie Czesi reagowali na Paramore. To była ich trzecia wizyta w tym kraju, w zasadzie pierwsza bez widocznego przeboju w radiach, a jednak ludzie naprawdę świetnie się bawili! Słyszałam w tłumie, że czekali na Now i Ignorance, których akurat się nie doczekali, ale sądząc po wrzasku, jaki wydobywał się zza moich pleców po pierwszych dźwiękach That’s What You Get tłum był usatysfakcjonowany.
Pamiętacie relację z londyńskiego koncertu? Pisałam w niej, że Paramore nigdy nie byli tak daleko, nigdy nie byli wielkości figurek z jajka Kinder, że nigdy nie stałam tak daleko na koncercie Paramore i nigdy nie siedziałam na ich koncercie. Tym razem było zupełnie odwrotnie. To, że nie siedziałam to raz i zupełnie nie o to chodzi.
Stałam w rzędzie zero. W rzędzie, który nie jest rzędem i nazywa się fosą. Na mojej liście marzeń związanych z Paramore nie zostało już nic. Niemalże zupełnie nic, bo ostatnie marzenie jest na liście tych, które spełniają się niebywale rzadko. Oto w środę wieczorem, stojąc z aparatem w fosie i patrząc na podskakującą Hayley, którą miałam na wyciągnięcie ręki, spełniło się moje ostatnie realne paramorowe marzenie. Szczerze mówiąc, gdy o tym myślę, jest to trochę przerażające i jednocześnie mega rajcujące. Okazuje się, że każde marzenie można spełnić! I to jest oczywiście wspaniałe. Przerażające jest natomiast to, że nagle skończyły mi się marzenia i muszę pomyśleć nad nowymi celami. A w tym przypadku chyba już wszystko może wydarzyć się tylko po raz drugi, nie pierwszy…
Paramore są nadal w bardzo dobrej formie. Nawet, jeśli nie tryskają energią i miesięczne koncertowanie po Europie zaczyna dawać im się we znaki. Pozostają profesjonalni, roztaczają wokół siebie pozytywną aurę i udowadniają, że mówienie “stare Paramore” było lepsze nie ma większego sensu. Hayley była może nieco mniej rozgadana niż zawsze, ale taki już urok festiwali, na których po pierwsze nie ma się czasu na gadanie, a po drugie nigdy nie wiadomo, czy w tłumie faktycznie stoją ludzie, którzy chcieliby tego słuchać. Paramore wyszli, zrobili swoje, zeszli ze sceny.
Czy pozostał mi niedosyt? Niekoniecznie. Liczę na to, że jesienią przyszłego roku wrócą do Europy z drugim legiem trasy, zmienioną setlistą i wtedy znów ich zobaczę. Uśmiechniętych i podjaranych, że wrócili.
Z niczym nie można przesadzać. Podziwiam fanów, którzy kupili bilety na wszystkie koncerty tej trasy i zjeżdżają z Paramore całą Europę. Ja bym tak nie mogła. Chyba nie dałabym rady oglądać takich samych koncertów każdego wieczora. Jasne, że różnią je pewne niuanse, np. w Hradec Kralove Hayley przekazała fance mikrofon, a ta zaśpiewała fragment Fake Happy, niespodziewane wydarzenia, ale jednak są to wciąż koncerty z tymi samymi piosenkami, tymi samymi gestami. Być może ci fani są tylko fanami Paramore? A może ja nie jestem ich aż tak wielką fanką, żeby decydować się na takie eskapady?