Oto doświadczyłam najbardziej specyficznego koncertu Paramore w moim życiu. A na kilku już byłam, więc wiem, co mówię. Miejsce w pierwszym rzędzie, darmowa woda, nawet nogi można było wyciągnąć. Takie wygody tylko w Royal Albert Hall. Nigdy bym nie przypuszczała, że zobaczę tam Paramore. Kultowe miejsce, z wielką historią, ale dla nich zawsze wydawało mi się za małe. Pod względem walorów artystycznych oczywiście doskonale tam pasują.
Paramore w upalne słoneczne dni zdecydowanie mi nie sprzyja. W Londynie obecnie cieplej niż w Kalifornii, co przypomina mi upał z praskiego koncertu Paramore dokładnie z 19 czerwca 2013 roku. Tam pot lał się strumieniami nawet ze ścian. W Royalu byłoby pewnie podobnie, gdyby nie fakt, że sklepienie jest wysoko. W obliczu takiej temperatury cieszyłam się, że mogę posiedzieć lub postać oparta o miękkie, królewskie krzesło.
Z drugiej strony Paramore nigdy nie byli tak daleko, nigdy nie byli wielkości figurek z jajka Kinder i pod tym względem było to specyficzne doświadczenie. Nigdy nie stałam tak daleko na koncercie Paramore, ba, nigdy nie siedziałam na ich koncercie. Oczywiście Royal Albert Hall to obiekt tak piękny, tak dobrze przystosowany do koncertów, że każda perspektywa daje nowe doznania.
Ciekawie było oglądać koncert z góry, widzieć wszystko co dzieje się na scenie i praktycznie nie musieć skręcać szyi. I to zawsze jakaś odmiana od ubrudzonych błotem butów, obolałego ciała od obijania się o ludzi i chcąc, nie chcąc, przyklejania się do ich spoconych ciał. Chociaż wiadomo – nic dwa razy się nie zdarza, więc zawsze lepiej być bliżej centrum akcji niż dalej, bo drugiego takiego koncertu Paramore już nie zagra.
Czy nowe Paramore brzmi inaczej?
Pewnie takie pytanie zadają sobie tysiące, setki tysięcy ludzi, którzy przesłuchali After Laughter i głośno wykrzyczeli: Paramore się skończyło, Paramore to już teraz tylko pop. Wspominałam o tym w recenzji ich najnowszej płyty. Zaskoczę Was – nie, nowe Paramore brzmi nadal, jak stare Paramore.
Duża w tym zasługa setlisty, która składa się z zaledwie sześciu nowych piosenek, a większość koncertu wypełniają piosenki z wydanej w 2009 roku płyty brand new eyes. Usłyszałam, więc wreszcie, po latach, na żywo moje ulubione Turn It Off. I to w dodatku z outro! Miło, serio! Kilka starszych kawałków troszeczkę podpicowano pod brzmienie After Laughter, ale nie są to tak radykalne zmiany, żeby można było mówić, że te piosenki jakoś szczególnie się zmieniły. Przypuszczam, że przy ciut za głośnym nagłośnieniu, lub lekko zniszczonym słuchu, nawet nie słychać tych lekko pływających w brzmieniu gitar.
Mam mieszane uczucia odnośnie tej setlisty
Lubię te stare kawałki, które grają. Zawsze miło usłyszeć na żywo jedną z ich najlepszych piosenek w karierze, czyli Decode, ale jednak marzy mi się koncert wypełniony po brzegi piosenkami z After Laughter. Chciałabym móc lepiej poznać ten album, przekonać się do tej płyty. Może odkryć ją z tej zaskakującej strony, której w wersji ze studia często nie słyszę. Niestety jak się ma pięć płyt to trudno oczekiwać, że zagra się dwanaście nowych piosenek… Mam tego świadomość. Pozostaje mi mieć nadzieję, że za takim doborem piosenek kryje się szansa na drugi europejski leg w przyszłym roku. Poszłabym! Tymczasem…
Ta garść nowych piosenek, z wyjątkiem jednej, wypada na żywo rewelacyjnie. Ludzie świetnie na nie reagują, wykrzykują wszystkie charakterystyczne frazy z Hard Times czy Rose-Colored Boy i tańczą przy Fake Happy. Najsłabiej, co pokrywa się też z moją perspektywą po przesłuchaniu płyty, wypada Forgiveness. W setliście zajmuje pierwsze miejsce bisów, ale naprawdę nie ma przy niej żadnego szału. To ballada, ale przy granym w pierwszej części koncertu Hate To See Your Heart Break wypada bardzo blado, przeciętnie, nijak. Choć oczywiście to zawsze jeden kawałek z nowej płyty więcej. Szkoda tylko, że akurat ten.
Ciekawie wypada także otwierające koncert Told You So. Pamiętam, że po usłyszeniu tej piosenki po raz pierwszy, paradoksalnie w drodze z lotniska w Londynie, uznałam, że Hard Times było dużo lepsze. Nadal uważam, że Hard Times jest ciekawsze muzycznie, ale Told You So na żywo bardzo mi się podoba.
Koncert w ogóle zaczął się bardzo niepozornie, bo o 21:05 zespół jakby nigdy nic wyszedł na scenę, z Zac’iem na czele machając do tłumu. Tak, wyszli, pomachali. Byli, tak po prostu. Jeśli ktoś sprawdzał wtedy news feed to pewnie nawet ich nie zauważył.
Okej, ten tłum to… 6 tysięcy ludzi. Jak na dawne podboje Paramore na ziemiach Babci Eli – trochę malutko, ale koncert był praktycznie wyprzedany. Oficjalnie wyprzedał się pierwszego dnia sprzedaży, ale w dzień koncertu wciąż 8 biletów można było kupić. Przyjmijmy jednak, że był wyprzedany.
Wracając do tego mało spektakularnego wyjścia. Nie było intro, pulsujących świateł. Po prostu wyszli. Stanęli na scenie, popatrzyli na fanów, na siebie, unieśli kciuki ku górze, a po kilku sekundach rozległo się for all i know, pierwsze słowa Told You So. Nie było też wielu długich przemów. Hayley, poza tym, że dobra z niej wokalistka i performerka, lubi dużo gadać. Najczęściej daje dużo takich motywacyjnych rad, ale tym razem w sumie nic takiego się nie wydarzyło.
Wspomniała o tym, że dawno nie mieli takiej przerwy w karierze, że zmienił im się skład, że mają nową płytę i że 10 lat temu wydali krążek RIOT!, który zmienił ich życie. Oczywiście zapytała też, kto był już kiedyś na ich koncercie, a kto jest po raz pierwszy, powitała nowych fanów w rodzinie i oznajmiła, że Paramore to nie tylko ten zespół, który stoi na scenie, ale też wszyscy inni, będący dookoła zespołu. W tym, rzecz jasna, fani. To zawsze jest taki kluczowy moment koncertu, kiedy wszyscy krzyczą “WE ARE PARAMORE”, ale tym razem wydarzył się pod koniec koncertu. Jak widać to kolejny stary zwyczaj, jaki doczekał się aktualizacji.
Najpiękniejszy moment koncertu to zdecydowanie Hate To See Your Heart Break
Paramore niezbyt wykorzystali potencjał Royal Albert Hall, jeśli chodzi o oświetlenie, dodatkowe walory wynikające z piękna i możliwości miejsca, w którym grali. Dużo lepiej udało się to zrobić Amy Macdonald. Sorry Paramore, mogliście bardziej się postarać. W zasadzie dopiero, i tylko podczas Hate To See Your Heart Break rozświetlono organy znajdujące się z tyłu sceny, nareszcie było widać miejsce, w którym grają! Fani zapalili latarki i cały Royal wyglądał fenomenalnie! Z góry zdecydowanie lepiej niż z dołu!
Oprawa całego koncertu była identyczna, jak na wszystkich koncertach tej trasy. Paramore budują taką kwadratową klatkę, której ostatnią ścianą jest front sceny z widokiem na fanów. Pozostałe trzy obudowane są pionowymi światłami, które w zależności od piosenki świecą się na wybrany kolor. Na przykład podczas występu Zaca, który podczas bisu śpiewa jeden ze swoich kawałków (Scooby is in the Back), światła były w kolorach tęczy. Taka ciekawostka: Zac ściągnął do koncertowego zespołu Paramore dwóch swoich przyjaciół grających z nim w HalfNoise.
Tak w ogóle to super widzieć Zaca ponownie w Paramore! To taki dowód na to, że drugie szanse się przydarzają, jeśli każda ze stron tego chce. Przez cały koncert miałam wrażenie, że Taylor bardzo dobrze czuje się na scenie w takim nowym, większym składzie, z Zac’iem za plecami. Oczywiście najlepiej było to widać podczas wykonywania Scooby’s in the Back, gdzie Taylor szalał niczym największy fan HalfNoise. Bardzo wdzięczny fragment koncertu.
O ile nie jestem fanką coverów w setliście, to taka aluzja do Everywhere Fleetwood Mac, które obecnie Paramore gra na każdym koncercie, super było posłuchać piosenki Zaca na żywo! Myślę, że jest to miły ukłon w stronę jego twórczości i pokazanie, że po odejściu z Paramore też działał muzycznie.
Ten cover Fleetwood Mac wychodzi im bardzo dobrze, ale znów się powtórzę i powiem, że wolałabym w miejsce tej piosenki usłyszeć coś z nowego albumu. Hayley uzasadniała wykonanie tego kawałka mówiąc, że słuchali dużo Fleetwood Mac nagrywając After Laughter. W porządku, rozumiem, ale ja obstaję przy swoim. Podobne uczucia mam w kwestii I Caught Myself. Nigdy wcześniej nie słyszałam tej piosenki na żywo, a jednak nie była ona na szczycie moich marzeń. Może trochę marudzę, ale naprawdę czuję, że Paramore muszą dać mi trochę więcej After Laughter na żywo, żebym mogła pokochać ten materiał. Pełna setlista jest dostępna tutaj.
Te półtorej godziny minęło bardzo szybko. Początkowo na stronie Royal Albert Hall podano, że koncert będzie trwał dwie godziny. Do mediów rozesłano informację, że będzie to wyjątkowy koncert. W rezultacie faktyczny rozkład jazdy niczym nie różnił się od standardowego, tego na każdy inny koncert tej trasy. Wyjątkowość koncertu polegała na miejscu, w którym się on odbywał. Na obecności wszystkich najważniejszych managerów Paramore, przedstawicieli wytwórni płytowej. No i ja tam byłam, więc wiadomo, że taki zwykły koncert to to nie był!
Jak ogólne wrażenia?
Jak napiszę, że bardzo pozytywnie to wyjdzie tak, jakbym nie napisała nic. Ale naprawdę to był bardzo pozytywny koncert. Z interesującą, ułożoną pod fanów setlistą złożoną z zarówno starych standardów, jak i tych młodszych klasyków. Pewnie gdybym tak się nie uparła na to After Laughter, powiedziałabym, że zajebista setlista! Co ciekawe, Paramore nie gra obecnie The Only Exception, jednego ze swoich największych przebojów, a to zasługuje na spore wow.
Miło widzieć ich znów na scenie, uśmiechniętych, dzielących się muzyką. Trudno powiedzieć, jak to tam teraz faktycznie między nimi jest. Odcięli się tak bardzo od mediów, że na palcach dwóch dłoni można policzyć wywiady, których udzielili promując ten album. Ale może o to chodzi, żeby robić swoje, dla ludzi którzy już ich uwielbiają? Sądząc po tysiącach rąk uniesionych ku górze po pytaniu: ilu z Was było już kiedyś na naszym koncercie? 80% Royal Albert Hall to prawdziwi członkowie rodziny Paramore.
Tymczasem ja już nie mogę się doczekać koncertu w Czechach! To będzie kolejne inne, myślę że bardzo ciekawe, doświadczenie! Jeśli macie ochotę obejrzeć więcej filmików, zapraszam na blogowy kanał na YouTube – tutaj.