PVRIS – White Noise – recenzja debiutanckiego albumu

Zespół Pvris z zaskoczenia podbił poboczne rozmowy setek fanów Paramore i kilkoro z nich namawiało mnie, żebym koniecznie posłuchała płyty White Noise. Zapewniali, że jest świetna i ogólnie zespół jest genialny. Moja odporność na takie sugestie jest duża, ale uległam, bo interesowało mnie znalezienie odpowiedzi na pytanie: dlaczego fani Paramore tak bardzo zafascynowali się tym zespołem?

Odpowiedź okazała się niezwykle prosta i aż za bardzo oczywista – Pvris brzmi jak wczesne Paramore. Tym samym sprawdziło się, że wiele osób nie wychodzi poza sprawdzone i dla siebie bezpieczne muzyczne brzmienia. A z Pvris sprawa wygląda tak, że White Noise zdaje się być dobrym wstępem do czegoś ciekawego.

Trochę jak Paramore

Ostatnio pewien tygodnik nazwał album All We Know Is Falling jedną z 51 najlepszych pop-punkowych płyt wszech czasów. Nie jestem pewna, czy tamten album zasługuje na aż tak potężne przydomki, ale ma w sobie pewną surowość i szorstkość, której Paramore już nigdy później nie udało się odnaleźć.

Właśnie pod tym względem White Noise jest do All We Know Is Falling podobne. Pvris wrzuciło na płytę kilka ciekawych i kilka bardzo do siebie podobnych piosenek, co zaowocowało albumem w jakimś sensie eksperymentalnym. Z jednej strony pojawiają się tam piosenki z mocnymi riffami, Fire, które sugerowałyby, że Pvris kieruje się w stronę rocka, a drugiej strony spokojne ballady z wyraźną elektroniką, jak w utworze Eyelids.

Mocno przypomina mi to Paramore wydające na jednej płycie Pressure i Brighter. Jest to też dobre wyjaśnienie zagadki nagłego zamiłowania fanów Paramore do Pvris.

Trochę jak Pvris

Połączenie elektroniki z gitarami wychodzi im bardzo ciekawie. Nadaje też bardziej unikalne brzmienie i pokazuje, że jakiś pomysł na własny styl mają, ale trudno nie odnieść wrażenia, że cały czas mocno eksperymentują. Eksperymentowanie nie jest złe, bo gorsze jest stanie w miejscu i ciągłe wydawanie identycznie brzmiących płyt, ale od debiutanckiej płyty oczekuje się już trochę bardziej sprecyzowanego stylu i stanowczości.

O ile muzycznie Pvris już mniej więcej wie, gdzie chciałoby stanąć i z kim uścisnąć sobie dłoń, to wokalnie cały czas rozglądają się na boki. Wokalistka Lyndsey Gunnulfsen, zwana po prostu Lynn, może i ma ciekawą barwę głosu, ale ma też dużo lekcji do odrobienia.

Jak na debiutancką płytę, White Noise jest świetnie wyprodukowane, ale nawet słuchając studyjnych, odpicowanych nagrań słychać, że Lynn sama nie jest pewna własnych możliwości wokalnych. Przypomina mi małego szczeniaczka, – to nie jest obraźliwe porównanie – który dopiero uczy się szczekać i sprawdza, jak mocno może szczeknąć, żeby było go słychać i żeby brzmiał potężnie.

Lekcje śpiewu połączone z intensywnym koncertowaniem i występami powinny przełożyć się na poprawę jej zdolności wokalnych i przynieść ciekawsze wariacje na kolejnej płycie.

Topowe piosenki

White Noise składa się z zaledwie dziesięciu piosenek, więc na wybranie tych najlepszych nie ma dużego pola do popisu. Mój wybór padł na cztery piosenki, których nie chce układać w kolejności od najciekawszej do mniej ciekawej. Ułożone są więc w takiej kolejności, w jakiej zostały wydane na płycie.

St. Patrick: najbardziej radiowa piosenka z całego materiału. Dobrze odzwierciedla chaos, jaki panuje na albumie – raz jest bardzo delikatna, a za chwile staje się wulkanem energii, gdzie Lynn raz zamienia się w popową piosenkarkę, a za chwile pokazuje to bardziej rockowe oblicze.

My House: jedna z mocniejszych piosenek na całej płycie i jedna z tych, gdzie nieśmiało wkrada nam się elektronika.

White Noise: tutaj nie ma już mowy o nieśmiałej elektronice. W refrenie atakuje najmocniej i połączona z wokalem brzmi naprawdę fajnie. Jeśli w przyszłości Pvris pójdą w takim stylu – będzie się działo!

Fire: najmocniejsza, najbardziej rockowa piosenka z całej płyty. Drugi interesujący, po White Noise, kierunek, w którym Pvris mogłoby pójść na kolejnej płycie.