Ryan Adams – 1989 – recenzja

Dzień, w którym Ryan Adams powiedział, że w domowym studiu pracuje nad własną wersją albumu 1989, wydanego przez Taylor Swift w październiku 2014 roku, przeszedł do historii. Nie tylko dlatego, że pierwowzór płyty pobił kilka istotnych rekordów, w tym te dotyczące sprzedaży, i na stałe wpisał się do kanonu szeroko komentowanych wydawnictw muzycznych tej dekady, ale głównie dlatego, że zdecydował się odczarować ten krążek.

Płytę 1989 uwielbiają miliony ludzi na całym świecie, ale jak to bywa w przypadku bestsellerów, istnieje kilka milionów, które go przeklinają. Po części właśnie do nich może być skierowana wersja wypuszczona przez Adamsa. Ryan-czarodziej wykrzesał z tego materiału to, co ukryto pod popową produkcją i zakryto komputerowymi trickami.

Król aranżacji

Niesamowite, jak piosenka potrafi nabrać nowego sensu tylko dzięki zmianie aranżacji. Nagle okazało się, że pierwotnie bardzo taneczny materiał przemienił się w mocno refleksyjną płytę. A to wszystko za sprawą gitar, surowszej produkcji i uwypuklonego tekstu. Ryan zaczął opowiadać historie, które od początku były w tych piosenkach ukryte, ale stały się lekkie i wesołe poprzez dźwięki, jakimi je oprawiono.

Można się przyczepić, że wersje Ryana można lepiej wyprodukować i dłużej posiedzieć nad pomysłami na niektóre piosenki, ale w moim odczuciu najmniej interesujących aranżacji doczekały się akurat te, które i na płycie Taylor mnie nudzą. Pośród nich jest ballada Clean i All You have to do was Stay. Plusem jest jedynie klamra, którą u Ryana tworzy Welcome to New York, otwierające płytę, z zamykającą ją Clean. Mimo wszystko to są nadal najmniej udane piosenki.

Rozczarował mnie natomiast jego pomysł na I Know Places, które w oryginalne jest jedną z moich ulubionych piosenek w całej dyskografii Taylor. U Ryana nie ma tej dramaturgii, którą stworzyła Taylor, a właśnie ona najbardziej mnie urzekła. Wolałabym bardziej rockową wersję, a Adams poszedł w kierunku zbliżającym się do country, przez co piosenka raczej straciła niż zyskała.

Odczarowane single

Z singlami jest ten problem, że po pewnym czasie stają się bardzo męczące. Taylor ma to szczęście, i tego pecha, że wszystkie jej single stały się wielkimi przebojami i wszystkie, poza jednym, są genialnymi produkcjami. Co więc zrobić, żeby pokazać je z nowej strony, nie zniszczyć, ale nadać im nowe życie?

Przejść na minimalizm. W przypadku alternatywnej wersji 1989 ten minimalizm to recepta na wszystko, bo właśnie za duży przepych mógł pewne osoby zniechęcić do przesłuchania oryginału. To taki minus zmiany stylu, na który zdecydowała się Taylor.

A wracając do tematu singli, Ryan zrobił coś kompletnie niesamowitego z Out of the Woods. Piosenką, którą Taylor wypuściła jako drugą i która wcale taka dobra nie jest. Teraz, słuchając wersji proponowanej przez Adamsa, okazuje się, że to przepiękny utwór z przepięknym tekstem!

Choćby dla tej jednej piosenki warto wpisać w wyszukiwarkę frazę Ryan Adams 1989 CD i spędzić sześć minut słuchając magicznej, odświeżonej, zmienionej piosenki. Końcówka to połączenie najpiękniejszych dźwięków, jakie dla tej alternatywnej płyty wymyślono. Mistrzostwo świata!

Podobna magia dzieje się w Wildest Dreams, która ma teraz dwa równie piękne życia. Chociaż to od Ryana udowadnia, że jeśli pewnego dnia Swift uzna, że nie chce już grać wersji popowych, a woli wrócić do swojej gitary i założyć cowboyskie kozaczki, będzie mogła wykorzystać wersję Ryana i śmiało podbijać nią świat.

Ciekawa rzecz stała się z wielkim przebojem, Shake it off, który niby od początku opowiadał historię, ale taką z przymrużeniem oka i taką, która była pstryczkiem w nos dla ludzi, którzy z niewiadomego powodu przyznają sobie prawo do komentowania cudzego życia. Ryan wydobył z tego tekstu coś więcej – autentyczne emocje i nutkę goryczy, którą chyba zawdzięcza barwie głosu. Jego wersja jest kolejnym potwierdzeniem, że popowe piosenki, masowo grane w radiach, często tylko z definicji są trywialne i w warstwie tekstowej bezbarwne.

Nie chce mówić, że Taylor pisze teksty na poziomie literackim, z misją i ponadczasowym przesłaniem, ale Ryanowi naprawdę udało się udowodnić, że nasz sposób postrzegania danego utworu w bardzo dużym stopniu zależy od jego aranżacji. Gdy odejmie się producenckie smaczki, postawi na zwykłą gitarę i zastosuję zasadę mniej, znaczy więcej, powstaje zupełnie nowy utwór.

Udana próba

Ryan wykazał się odwagą, bo przerabianie tak znanej płyty, płyty tak mocno komentowanej na całym świecie, raczej skazane jest na porażkę. Pojawiały się przecież opinie, że robi to dla rozgłosu i sławy, mimo że z jego dorobkiem i uznaniem na amerykańskim rynku takie komentarze były nie na miejscu.

Jemu udało się wydobyć z tych piosenek to, co miała w sobie muzyka prezentowana przez Taylor na pierwszych płytach i jednocześnie udowodnić, że te nowe, bardzo popowe aranżacje, to tylko aranżacje. Do swojej wersji albumu przekonał tych, którzy do oryginału przekonać się nie mogli, ale także fanów Taylor, którzy uwielbiają 1989 w jej oryginalnej wersji.

Mnie ogromnie cieszy, że alternatywna wersja krążka się ukazała, bo genialnie jest móc odkryć bardzo dobrze znaną płytę na nowo. Teraz mamy 1989 na każdą okazję, z dwóch różnych perspektyw. Można więc potańczyć i poskakać, można też posiedzieć i pomyśleć. A przeróbka Welcome to New York idealnie wpasowuje się w klimat niejednego amerykańskiego filmu o tym właśnie mieście i chętnie bym ją w jakimś usłyszała.